Peter Robinson

Podpalacz


Скачать книгу

za to, że mnie obudzili o takiej nieludzkiej porze? – stwierdził Banks.

      Posterunkowy Smythe zbladł.

      – No cóż, wydawało się, że… że…

      – W porządku – przerwał mu Banks. – Postąpiłeś właściwie. Powiedz mi krótko, co się dzieje.

      – Niewiele mogę dodać, sir. – Smythe był wymizerowany i zmęczony, co nie dziwiło w takiej sytuacji. Wyglądał na niewiele więcej niż dwanaście lat i zapewne była to jego pierwsza duża sprawa.

      – Kto zawiadomił o pożarze? – zapytał Banks.

      – Facet nazwiskiem Hurst. Andrew Hurst. Mieszka w dawnym domku śluzowego około półtora kilometra stąd. Twierdzi, że właśnie się kładł do łóżka tuż po pierwszej, gdy dostrzegł łunę przez okno sypialni. Wiedział mniej więcej, gdzie się pali, podjechał więc na miejsce, żeby sprawdzić.

      – Podjechał?

      – Rowerem, panie inspektorze.

      – Mów dalej.

      – To właściwie wszystko. Gdy zobaczył ogień, wezwał straż przez telefon komórkowy. Jak pan widzi, strażacy mieli problemy z podjechaniem. Musieli rozwinąć długie węże.

      Banks zerknął na widoczne za drzewami wozy strażackie, zaparkowane kilkadziesiąt metrów dalej, w miejscu, gdzie wąska dróżka ostro skręcała w prawo, dochodząc do kanału.

      – Ktoś przeżył? – zapytał.

      – Nie wiemy, panie inspektorze. Jeśli tak, to nie został na miejscu. Nie mamy nawet pojęcia, ilu ludzi mieszkało na barkach, ani jak się nazywali. Pewne są tylko dwie ofiary śmiertelne.

      – No to pięknie – rzucił Banks. Z pewnością nie były to wystarczające informacje. Podpalenie często ma na celu zatarcie śladów innych przestępstw, niszczenie dowodów albo ukrycie tożsamości ofiary i jeśli tak właśnie było tutaj, to Banks musiał się dowiedzieć jak najwięcej o ludziach, którzy mieszkali na tych barkach. To mogło się okazać trudne, jeśli wszyscy zginęli w pożarze. – Ten śluzowy jeszcze tu jest?

      – On nie jest śluzowym, panie inspektorze – sprostował posterunkowy Smythe. – Śluz już się nie używa. Po prostu zamieszkał w dawnym domu śluzowego. Odebrałem jego zeznania i odesłałem go do domu. Źle zrobiłem?

      – Nie, wszystko dobrze – uspokoił go Banks. – Porozmawiamy z nim później. – Ale nie było dobrze. Posterunkowy Smythe najwyraźniej miał zbyt niewielkie doświadczenie, żeby wiedzieć, że podpalacze często sami informują o wywołanym przez siebie pożarze, a uczestniczenie w jego gaszeniu sprawia im przyjemność. Hurst zyskał wiele czasu, żeby się pozbyć ewentualnych dowodów, jeśli był w tę sprawę zamieszany. – Są wiadomości od Geoffa Hamiltona? – zapytał Banks.

      – Jest w drodze, panie inspektorze.

      Banks już wcześniej pracował z Hamiltonem, przy sprawie pożaru hurtowni w Eastvale, który okazał się oszustwem ubezpieczeniowym. Chociaż nie poczuł wtedy sympatii do tego szorstkiego i małomównego faceta, to jednak szanował go za wiedzę oraz skrupulatność, spokój i opanowanie. Z Geoffem Hamiltonem nie dało się niczego przyśpieszyć ani wyciągnąć pochopnych wniosków. Nikt, kto miał choć odrobinę zdrowego rozsądku, nie używał przy nim określeń „podpalenie” ani „celowe działanie”. Zbyt wiele razy stawał jako biegły w sądzie, żeby się dać na to złapać.

      Annie Cabbot dołączyła do Banksa i Smythe’a.

      – Dyżurny odebrał zgłoszenie o pierwszej trzydzieści jeden – oznajmiła. – Strażacy przybyli na miejsce o pierwszej czterdzieści cztery.

      – Czas chyba przyzwoity.

      – Naprawdę bardzo dobry czas reakcji poza miastem – uściśliła Annie. – Mamy szczęście, że akurat ta jednostka nie zatrudnia ludzi na kontrakcie.

      Banks wiedział, że wiele komend straży pożarnej na terenach wiejskich posiłkowało się strażakami kontraktowymi po specjalnych kursach, zatrudnianymi na zlecenie, a to oznaczałoby dłuższe oczekiwanie, ponieważ upłynęłoby przynajmniej pięć minut, zanim dotarliby oni do remizy po odebraniu wezwania.

      – Mamy też szczęście, że akurat nie strajkują – dodał. – Prawdopodobnie nadal byśmy czekali, aż przyjedzie wojsko i naszcza na ogień.

      Przyglądali się, jak strażacy w milczeniu zwijają sprzęt, a ciemność jaśnieje i przechodzi w szarość. Poranna mgła pojawiła się dosłownie znikąd, by wirować nad mętną wodą i spowijać patykowate drzewa. Mimo że dym pożaru gryzł go w płuca, Banks poczuł przemożną chęć, żeby zapalić. Ale minęło prawie pół roku, odkąd miał w ustach papierosa i prędzej by go szlag trafił, niżby miał się teraz poddać.

      Gdy tak walczył z pokusą, dostrzegł kątem oka jakiś ruch. Ktoś ich obserwował z daleka. Banks szeptem wydał polecenie Annie i Smythe’owi. Rozeszli się w przeciwnych kierunkach wzdłuż brzegu, żeby otoczyć intruza i odciąć mu drogę. Banks cofał się powoli do linii drzew. Gdy uznał, że dotarł dostatecznie blisko, odwrócił się i puścił pędem w kierunku ukrywającej się między drzewami postaci. Poczuł zimne powietrze. Końcówki bezlistnych gałęzi uderzały go w twarz. Widział, jak ktoś biegnie niespełna dwadzieścia metrów przed nim. Smythe i Annie przedzierali się przez ciemne zarośla, coraz szybciej pokonując odległość dzielącą ich od uciekiniera.

      Smythe i Annie mieli zdecydowanie lepszą kondycję. Banksowi zaczęło brakować oddechu, choć przecież już nie palił. Widząc, że Smythe dogania uciekiniera, a Annie zbliża się od północy, Banks zwolnił. Dobiegł na miejsce w chwili, kiedy jego współpracownicy powalali młodego człowieka na ziemię. W ciągu sekund skuli go i podnieśli na nogi, choć jeszcze się opierał.

      Przez kilka chwil wszyscy stali bez słowa, łapiąc oddech. Banks mierzył chłopaka wzrokiem: niewiele ponad dwadzieścia lat, wzrost Banksa, czyli metr osiemdziesiąt, postura wątła jak wycior do fajki, ogolona głowa i zapadnięte policzki. Wyrywał się posterunkowemu, ale nie miał szans z krzepkim policjantem.

      – No dobrze – zaczął Banks. – Kim, do cholery, jesteś i co tutaj robisz?

      Chłopak silniej się szarpnął.

      – Nic. Wypuśćcie mnie! Nic nie zrobiłem. Wypuśćcie mnie!

      – Jak się nazywasz?

      – Mark. Wypuśćcie mnie!

      – Nigdzie nie pójdziesz, dopóki rozsądnie mi nie wyjaśnisz, dlaczego się ukrywałeś w zaroślach, żeby oglądać pożar.

      – Nie oglądałem pożaru. Ja tylko…

      – Ty tylko co?

      – Nic. Wypuśćcie mnie! – Znów spróbował się wyrwać, ale Smythe trzymał go mocno.

      – Mam go zabrać na posterunek, panie inspektorze?

      – Jeszcze nie. Najpierw chcę z nim porozmawiać – odpowiedział Banks. – Wracajmy nad kanał.

      Cała czwórka ruszyła między drzewami w kierunku tlących się jeszcze barek. Smythe ani na chwilę nie puszczał Marka, który teraz zaczął dygotać.

      – Spróbuj wysępić trochę ciepłej herbaty – polecił Banks Smythe’owi. – Któryś ze strażaków musi mieć termos. – Następnie odwrócił się do Marka, który wbił oczy w ziemię i kręcił głową. Chłopak podniósł wzrok. Był blady i pryszczaty, a w jego oczach bunt mieszał się ze strachem.

      – Dlaczego nie chcecie mnie puścić?

      – Bo muszę się dowiedzieć, co tutaj robisz.

      – Nic