uderzeń – wtrąciła Annie.
– Pani zdaniem może i tak, ale ja widzę tutaj pęknięcia spowodowane wysoką temperaturą.
– Wysoka temperatura powoduje pęknięcia? – zdziwiła się Annie.
Doktor Glendenning westchnął. Banks mógł sobie wyobrazić, jakim Glendenning byłby nauczycielem i jak bardzo by się go bali biedni studenci medycyny.
– Oczywiście, że tak – powiedział. – Od gorąca kurczy się skóra, co powoduje pęknięcia, które można łatwo pomylić z ciosami zadanymi za życia. Wysoka temperatura może też powodować pęknięcia długich kości rąk i nóg, albo tak je osłabiać, że stają się kruche i pękają przy transporcie zwłok. Niech pani pamięta, że w sześćdziesięciu sześciu procentach składamy się z wody, a ogień doskonale odwadnia.
– Ale co z czaszką? – dopytywała się Annie.
Glendenning spojrzał na nią z gniewnym błyskiem w oku.
– Pęknięcia są skutkiem wysokiego ciśnienia. Mózg i krew zaczynają się gotować, para potrzebuje ujścia, wybija więc otwór w czaszce. Bum! Jak butelka szampana.
Annie się wzdrygnęła. Nawet Banks poczuł lekkie mdłości. Doktor Glendenning wrócił do pracy z szelmowskim uśmiechem na twarzy.
– Wracając do naszego przypadku – kontynuował. – Pęknięcia czaszki wskutek wysokiej temperatury często przebiegają wzdłuż szwów kostnych, czyli najsłabszego miejsca powierzchni czaszki i tak właśnie jest tutaj. Ponadto odłamki czaszki nie są wciśnięte do wewnątrz, co zapewne miałoby miejsce, gdyby pęknięcia powstały od uderzenia tępym narzędziem. Odłamki zostały wypchnięte na zewnątrz.
– Twierdzi pan więc, że denat nie został uderzony w głowę?
– Niczego takiego nie powiedziałem – odparł Glendenning. – Twierdzę tylko, że to raczej mało prawdopodobne. A pan jak zwykle wyciąga pochopne wnioski, Banks, na podstawie ledwie częściowych przesłanek. Jest pan w gorącej wodzie kąpany. A może by tak sięgnąć po jakąś naukową metodę, chłopie? Nie czytał pan Sherlocka Holmesa?
– Wiem, że kiedy wyeliminujemy to, co niemożliwe, cokolwiek pozostaje, choćby najbardziej nieprawdopodobne, musi być prawdą. Albo jakoś tak.
– No cóż, w tym wypadku niemal wszystko jest możliwe – podjął Glendenning. – Pański raport stwierdza, że zwłoki znaleziono pod warstwą gruzu. Widziałem też fotografie i rysunki zrobione na miejscu zbrodni. Obrażenia na ciele denata mogły powstać już po śmierci, gdy zawalił się sufit.
– Przypuszczam, że mogło tak być – zgodził się Banks.
– Całkiem możliwe – przytaknął Geoff Hamilton.
– Cieszy mnie, że obydwaj panowie się zgadzacie – powiedział Glendenning.
– Ale z drugiej strony, czy w takim wypadku nie należy się spodziewać odłamków kostnych wewnątrz czaszki? – polemizował Banks.
Glendenning obdarzył go nieczęstym uśmiechem.
– Szybko się pan uczy, młody człowieku. W każdym razie nie wiemy, czy te obrażenia powstały za życia czy już po śmierci. O to właśnie mi chodzi.
– Czy może pan to jakoś stwierdzić?
Glendenning przewrócił oczami.
– Czy mogę to jakoś stwierdzić? – powtórzył, przedrzeźniając Banksa, po czym znów zajął się zwłokami. – No cóż, może najpierw ustalimy, czy istnieją oznaki wdychania dymu? – Wyciągnął rękę w teatralnym geście. – Skalpel!
Wendy Gauge stłumiła uśmiech, podając mu żądane narzędzie. Patolog pochylił się nad zwłokami. Nie tylko nos denata się spalił, ale też znaczna ilość skóry i mięśni twarzy, w niektórych miejscach widać było kości szczęki i brody. Glendenning odsłonił okolicę tchawicy i oskrzeli, częściowo poczerniałych od okopcenia albo zwęglenia, jak zauważył Banks, po czym znów pochylił się nad zwłokami.
– Widać obrażenia o charakterze termicznym w ustach, nosie oraz górnych drogach oddechowych – powiedział. – Ale to nic niezwykłego i nie mówi nam wiele. – Pogrzebał jeszcze w miejscu rozcięcia. – Mamy okopcenie, ale niewielkie. Taka ilość pozwala stwierdzić, że w czasie pożaru denat jeszcze oddychał, ale płytko.
– Był nieprzytomny? – zapytał Banks.
– Bardzo prawdopodobne.
– Czyli uderzenie w głowę mogło nastąpić, zanim powstał pożar? Mogło doprowadzić go do nieprzytomności?
– Wstrzymaj konie! – Doktor Glendenning znów pochylił się nad zwłokami. – Przecież mówiłem, że uderzenie było skutkiem zapadającego się dachu raczej niż ludzkiego działania. Osad z sadzy na języku, w nozdrzach, w części ustnej gardła oraz nosogardzieli, co widzimy tutaj, nie wystarczy, by wnioskować, że denat żył, gdy powstał pożar.
– Czyli mógł umrzeć wcześniej?
Glendenning obdarzył Banksa nieprzyjemnym spojrzeniem i mówił dalej.
– Okopcenie poniżej krtani świadczyłoby o tym, że ofiara żyła w chwili powstania pożaru.
– Czy widzi pan je tutaj? – zapytał Banks.
– Nieznaczne. Teraz musimy zajrzeć głębiej. – Glendenning dał sygnał i Wendy Gauge także sięgnęła po skalpel, żeby wykonać zwyczajowe nacięcie w kształcie litery igrek. Poczerniała skóra, wysuszona przez ogień a następnie zmoczona wodą z węży strażackich, łuszczyła się jak spalony papier. Dopiero teraz pojawił się mdlący zapach śmierci. Na gorąco czy na zimno, zawsze się kończy tym samym. – Hm – mruknął Glendenning. – Widzicie, jak głębokie są poparzenia w niektórych miejscach. Obrażenia nie są równomierne z kilku powodów, także dlatego, że skóra ma różną grubość w poszczególnych miejscach.
– Przy panu trzeba mieć naprawdę grubą – rzucił Banks.
Glendenning ostentacyjnie go zignorował.
– Stwierdzam przesadną czerwień krwi, co świadczy o obecności tlenku węgla – kontynuował. – Stężenie gazu poznamy, gdy ten niekompetentny jełop Billings przyniesie wyniki badań laboratoryjnych.
Banks przypomniał sobie, jak znalazł swojego byłego szefa zatrutego tlenkiem węgla w jego własnym garażu. Samobójstwo. Miał pąsową twarz.
– Jaka ilość tlenku węgla powoduje śmierć? – zapytał.
– Każda ilość powyżej czterdziestu procent upośledzi zdolność oceny sytuacji, pozbawi przytomności i z czasem spowoduje śmierć, ale to zależy od stanu zdrowia danej osoby. Za śmiertelny przyjmuje się powszechnie poziom pięćdziesięciu procent. W porządku, Wendy. Możesz kontynuować.
– Tak, panie doktorze. – Wendy Gauge odchyliła płat skóry na piersi, po czym sięgnęła po nożyce, żeby przeciąć żebra i odsłonić organy wewnętrzne.
W tej samej chwili otworzyły się drzwi, a następnie pojawił się w nich Billings. Jatka na stalowym stole sekcyjnym nie zrobiła na nim najmniejszego wrażenia, za to wyraźnie bał się doktora Glendenninga, bo zawsze zaczynał się jąkać, gdy przychodziło mu z nim rozmawiać.
– Proszę, pa-panie do-doktorze. Po-poziom tlenku węgla.
Glendenning spiorunował go wzrokiem, po czym przeczytał raport.
– Woli pan wersję krótką czy długą? – zapytał Banksa, gdy gwałtownym ruchem głowy odprawił Billingsa.
– Na razie wystarczy krótka.
– Tlenek