Traw ukradł płowego rumaka, za którego sprawą dołączył do uciekinierów. Tymczasem wśród nich atmosfera przygnębienia sięgnęła błotnistego i antracytowego w swej barwie dna, gdzie próżno było szukać choćby nikłego światełka srebrzystej nadziei.
Książę jak najbardziej dostosował się duchem do wisielczych nastrojów towarzyszących mu mieszkańców północy. Zresztą sam pozbawiony złocistej zbroi, za to cały w ciemnym błocie i popielatym bandażu na głowie, praktycznie nie wyróżniał się wyglądem z tłumu. I rad był nawet z tego powodu. Ponieważ dzięki temu mniej osób go rozpoznawało, przez co nie musiał znosić pod swym adresem aż tylu cierpkich wyrzutów oraz szyderstw. A kiedy akurat mu nie złorzeczono, sam czynił to uparcie w odniesieniu do własnej osoby. W depresyjnym umyśle wymieniał kolejne zasady kodeksu światła, którym w swoim mniemaniu się sprzeniewierzył:
„Prawość” – wyartykułował w myślach, zasiadając samotnie przy ognisku z szarych gałęzi, z którego dobywał się siwy dym, ginący w mroku grafitowej nocy. Otóż wspomniana prawość stanowiła pierwszy punkt kodeksu światła. Złoty natomiast uważał, że złamał prawo, zrzekając się dobrowolnie królewskiej władzy. Albowiem to on był prawowitym następcą tronu i fakt, że nie został królem, aby ratować krainę, nie zmieniał tego, że nie podporządkował się odwiecznym zasadom.
„Wierność” – wymieniał dalej. Czy zatem zachował wierność? Ależ oczywiście, że nie, ponieważ odkąd wziął ślub z damą o imieniu Bursztyn, zdradzał ich związek codziennie, myśląc z miłością o Srebrnej. I to nawet po tym, jak się dowiedział, iż srebrzysta dziewczyna już z tego okrutnego światła odeszła. Od tego momentu bowiem wręcz wył za nią z bolesnej tęsknoty.„Prawdomówność” – Czy był kłamcą? Niewątpliwie, bo w swej mowie przed wyruszeniem na północną kampanię obiecywał złocistym rycerzom jedynie chwałę i sławę. Podobne zapewnienia czynił nawet przed ostatnią przegraną bitwą, samemu na dobre już we własne obietnice nie wierząc. I co się ostatecznie ziściło? Bardzo nieliczni rycerze, którzy zdołali przeżyć morderczą wyprawę na północ, zostali wzięci do niewoli. Ot, cały ich splendor i zaszczyt. Jemu prawdopodobnie, jako jedynemu się upiekło, zdołał uciec. Zatem zhańbił się dodatkowo brawurową ucieczką i ten ostatni czyn dobitnie przekreślał ostatni punkt kodeksu światła, mianowicie poświęcenie.
Otóż nie, nie poświęcił się, aby walcząc do końca, być może komuś innemu dać szansę ratunku. Za to w natychmiastowym odwrocie okazał się niedoścignionym biegaczem, a potem jeszcze złodziejem, kontynuującym upokarzający odwrót na skradzionym rumaku. To dopiero był Złoty książę, bohater, mający do tej pory ambicje być powiernikiem świetlistego kodeksu – gorzko zakpił z siebie młodzieniec.
Gdy tak się torturował własnymi myślami, stanęła przy nim para zakapturzonych jeźdźców w jasnozłocistych szatach – dość obcisłych płaszczach. Jeden z przybyszy rozejrzał się po okolicznych ogniskach, gdzie w grupkach siedzieli ludzie północy, aż lekceważąco rzucił pytanie do księcia:
– Ej, szaraku, mówi do ciebie pan z królestwa, goniec z samego złotego pałacu. Ponoć to obóz niedobitków z bitwy na szarej równinie. Zatem wiesz może, gdzie znajdę księcia Złotego, który brał w walce udział?
– Jest martwy – odpowiedział zgodnie z rzeczywistym stanem swego ducha młodzieniec.
– Jesteś tego pewien? – dopytał obojętnie jeździec. Zaś w odpowiedzi usłyszał:
– Jak niczego na świecie. Bowiem osobiście byłem świadkiem całkowitego upadku i haniebnej klęski księcia, w której podeptał on kodeks światła.
– Skoro tak twierdzisz… – mruknął pod nosem złocisty mężczyzna i krzywiąc się na twarzy, z pretensją przemówił do kompana: – Wreszcie odnaleźliśmy tych szarych nędzników i co słyszymy? Książę jest trupem, do tego mamy naocznego świadka. Co prawda brudnego obdartusa z północy, ale tutejsi ludzie są zbyt głupi, aby kłamać, więc chyba można mu zawierzyć. I w sumie to chyba powinno wystarczyć księżnej Bursztyn, nie uważasz?
– Musi – dodał znużonym głosem drugi z mężczyzn. – W końcu książęce truchło i tak zgniło już zapewne w tutejszym klimacie. Zatem więcej dowodów książęcej śmierci i tak nie zdobędziemy. A ja dość mam tej wilgoci, zgnilizny oraz zimna, czy podłego jedzenia. Wracamy do zachodniego królestwa – podsumował, po czym zwrócił się jeszcze do Złotego: – Strudzeni jesteśmy po podróży. Przysiądziemy się do ognia, odpoczniemy. – I nie czekając na odpowiedź, już zsiadał z kamratem z konia. Książę z kolei odruchowo wykonał zapraszający gest ręką i dalej siedział osowiały. Zaś przybyli mężczyźni zajęli miejsca koło niego przy ognisku. Następnie przystąpili do spożywania skromnej wieczerzy z pożółkłych sucharów.
W pewnym momencie jeden z gońców wyjął z kieszeni złocistą kartkę i rzucił w płomienie. Lecz żwawszy podmuch wiatru wyrwał nadpalony skrawek papieru z jakby ognistych dłoni i palców. Złoty podniósł go z zamiarem zwrócenia prawowitemu właścicielowi, czyli płomieniom. Wszak dostrzegł napis określający nadawcę oraz adresata listu: „Księżna Bursztyn do ukochanego księcia Złotego”. Smutno uśmiechnął się na ten widok i postanowił przeczytać list.
„Drogi, najdroższy. Ukochany, najukochańszy. Jedyny, złoty. Doszły mnie już niepokojące wieści o piętrzących się problemach, jakie napotkałeś na swej drodze po wieczną chwałę. Aczkolwiek wiedz, iż bezgranicznie ufam w twe bohaterskie męstwo i każdego słonecznego dnia wyglądam twego triumfalnego powrotu. Albowiem ma czysta miłość do ciebie przekonuje mnie, że mimo wszelakich przeciwności powrócisz do mnie zwycięski. Jednakże pragnę, mój ukochany, zaznaczyć, iż nawet gdybyś nieszczęśliwym zrządzeniem losu nie zakończył północnej kampanii sukcesem, to mego gorącego uczucia i oddania twej osobie nic nie zmieni. Bowiem tak, jak codziennie podziwiam na niebie wschodzące słońce, a z zachodem je żegnam, tak rankiem wyczekuję świetlistych promieni na równi z tymi przesłoniętymi ciemnymi chmurami. Tako i na ciebie czekam z utęsknieniem niezależnie od tego, w jakim blasku powrócisz. Ponieważ wielbię jasność także w pochmurne dni i z radością powitam cię również bez odniesionego zwycięstwa, aby jako wierna żona nieść ci otuchę i należycie wesprzeć w zdobyciu przyszłej chwały”.
Po tym odczycie książę poczuł się ponownie gnębiony, ale obecnie przez własny wstyd. Oto uświadomił sobie, że w obliczu własnej klęski i gardząc sobą, wzgardził też swą tak szlachetną małżonką, która przecież w żadnym razie na to nie zasłużyła. Więcej, z miłości do niego wyczekiwała go nawet, jako przegranego oraz tchórza. Azaliż czy mógł także i ją zawieść? Czy miał do tego w ogóle prawo? Otóż nie, takiego prawa sobie odmawiał, a wręcz poczuł teraz do Bursztyn coś na kształt prawdziwego uczucia. W końcu czy mógłby dłużej pozostawać zupełnie obojętny wobec tak szczerych dowodów miłości skierowanych do własnej osoby? Do tego płynących od postaci, która wydawała się na wskroś dobra, czysta i niewinna, niczym sam jaśniejący promyk bursztynowego światła. Więc Bursztyn niewątpliwie taka właśnie była – ukochana. A skoro tak, to po raz pierwszy od przegranej bitwy Złoty nawet ciepło i z ulgą pomyślał o powrocie do królestwa.
Przeto spojrzał z rozbudzoną naraz nostalgią w południowo-zachodnią stronę. I już chciał zakomunikować złocistej parze gońców, że oto książę Złoty jednak cudem ocalał z pogromu i mają go tuż przed sobą we własnej osobie! Wszak nie zdążył, ponieważ, kiedy ciepła myśl o żonie malowała na jego twarzy coraz szerszy uśmiech, ten zaczął gasnąć wobec zasłyszanych słów złocistych mężczyzn:
– I po co była ta cała heca ze Złotą, córką króla, hm…? – mruknął ponuro jeden z przybyszy, przegryzając niemrawo kawałek suchara.
– Ano naszej bursztynowej zleceniodawczyni się widziało, że aby zdobyć i usidlić księcia najlepiej będzie się pozbyć Złotej, wysyłając ją podstępem w mrok – westchnął