Dariusz Domagalski

Hajmdal. Tom 3. Bunt


Скачать книгу

lawy i wlepionych w niego pajęczych ślepi Khon-Ma. Ale niczego takiego nie dostrzegł, otaczały go stalowe ściany kajuty. Odetchnął z ulgą i opadł z powrotem na koję. Znajdował się na „Hajmdalu”.

      Zacisnął mocno powieki, próbując ponownie zasnąć, ale już po chwili uświadomił sobie, że nic z tego nie będzie. Westchnął ciężko i ponownie otworzył oczy. Zerknął na umieszczony nad drzwiami kabiny chronometr, który migotał wściekłą zielenią. Ezra zaklął bezgłośnie. Był środek pokładowej nocy. Spał zaledwie cztery godziny, czyli o wiele za mało.

      Leahy próbował sobie przypomnieć, kiedy po raz ostatni przespał spokojnie całą noc, i wyszło mu, że było to wówczas, gdy drednot stacjonował w Dominium Epsilon Eridani. Zanim to wszystko się zaczęło.

      Od ucieczki „Hajmdala” minęły zaledwie cztery miesiące, ale jemu wydawało się, że działo się to wieki temu. Przez ten czas okręt przemierzył szmat drogi, podążając w stronę rubieży Galaktyki, a Leahy zdążył okrzepnąć i dorosnąć, gubiąc gdzieś młodzieńczy entuzjazm, który towarzyszył mu przy wstępowaniu do terrańskich sił zbrojnych.

      Przybył do Epsilon Eridani z pustynnej planety Sãhr w systemie Beta Cantri, z nadzieją w sercu, pełen wiary w zjednoczenie ludzkości. Po trzystu latach od zniszczenia Ziemi dzięki powołaniu do życia Federacji Terrańskiej wreszcie wydawało się to możliwe. W Dominium Epsilon Eridani, pod protektoratem Togarian, mieli otrzymać własną planetę, ziścić marzenia. Ludzie rozproszeni po całej Drodze Mlecznej mieli znaleźć swój dom.

      Stało się inaczej. Z jakichś powodów najpotężniejsze mocarstwa w Galaktyce postanowiły zdusić całą inicjatywę w zarodku. Nadzieja prysła wraz ze zniszczeniem Aquaris – siedziby Federacji Terrańskiej.

      Ezra zadrżał. Przed oczami ponownie stanął mu obraz, którego nie potrafił zapomnieć. Toch-em! Ohydny okręt Khon-Ma, z organicznymi bulwami, naroślami grzybiczymi i nabrzmiałymi arteriami, zbudowany z żywej pulsującej materii, który jednym strzałem rozsadził planetę. Czy to był ten sam, który zniszczył Ziemię? Bo wszyscy na okręcie już ­wiedzieli, że za zagładą kolebki ludzkości stały pajęczaki.

      Leahy potrząsnął głową, odpędzając ponure myśli. Uniósł się lekko na łóżku, oparł na łokciu i spojrzał na śpiącą obok kobietę. Koc zsunął się, odsłaniając jej nagie ramiona, cudownie wyrzeźbione piersi, kształtne biodra. Smuga bladego blasku z wyświet­lacza monitującego stan kabiny musnęła ciemnobrązowe włosy, zasłaniające twarz. Ezra odgarnął je delikatnie. Poczuła jego dotyk, uśmiechnęła się przez sen. Młodzieniec z zachwytem spojrzał na posągowe usta, kształtne kości policzkowe i symetryczne rysy twarzy.

      Sandra Thushpa była niezwykle piękną kobietą, lecz zarazem dziełem inżynierii genetycznej – została ukształtowana już w łonie matki.

      Leahy zmarszczył brwi. Wrócił wspomnieniami na pustynny księżyc Monarchy. Pluton 7 odkrył tam tajną bazę, która okazała się ośrodkiem badawczym. Placówką dowodziła kobieta poddana licznym velmeńskim modyfikacjom. W pierwszej chwili Ezra nie wiedział, czy ma do czynienia z żywą istotą, czy cyborgiem stworzonym na podobieństwo człowieka, bowiem ilość elektronicznych wszczepów kazała wątpić w to, że należała do gatunku ludzkiego.

      Kobieta nosiła czarną, koronkową suknię z gorsetem, która dawno już wyszła z mody. Z kolorem stroju kontrastowała trupio blada twarz z wtopionymi w nią metalowymi implantami. Niebieskie oczy, wyblakłe i elektronicznie udoskonalone, nadawały jej groteskowy, a jednocześnie przerażający wygląd. Ale nawet w tak zeszpeconej twarzy Leahy dostrzegł oznaki dawnego piękna. Tego samego piękna, które cechowało Sandrę.

      Dziewczyna niewiele mówiła o swojej matce. ­Leahy dowiedział się tylko, że była naukowcem i zajmowała się kognitywistyką. Nie przepadała za ludźmi, reprezentowała typ samotnika. Za to fascynowali ją Velmeni. Pewnego dnia zostawiła wszystko – męża, dziecko, karierę naukową – i ruszyła na wyprawę do ich systemu gwiezdnego, z którego już nie wróciła. Sandra nic nie wiedziała o jej dalszych losach. Ale Ezra je znał. A przynajmniej domyślał się, co zaszło.

      Matka Sandry została omamiona przez technokapłanów, przyjęła ich religię, a wraz z nią zaczęła poddawać się procesowi udoskonalenia. Przyjmowała kolejne cyberwszczepy, zatracając własne człowieczeństwo. W pewnym momencie osiągnęła znaczną pozycję w społeczności Velmenów i zdobyła ich zaufanie. Na tyle duże, że przeznaczono ją do działań operacyjnych.

      Werbowała szpiegów wśród ludzi nieszczęśliwych i niestabilnych emocjonalnie, którzy szukali pocieszenia i wsparcia. I znajdowali je w religii oferowanej przez technokapłanów. Dzięki cyberwszczepom ­mogli odciąć się od emocji, od egzystencjonalnego bólu. Wierzyli, że każda kolejna modyfikacja przybliża ich do doskonałości. Jedną z takich ofiar była Bethany Rayburn.

      Leahy posmutniał. Przypomniał sobie Kruszynę. Dziewczyna była kierowcą transportera Plutonu 7, świetnym mechanikiem, doskonałym żołnierzem i dobrym człowiekiem. Dwukrotnie uratowała mu życie. I chociaż dokonała sabotażu na „Hajmdalu” i działała na szkodę ludzkości, meldując mistrzyni o wszystkim, co działo się na okręcie, Ezra wspominał ją dobrze. Żałował, że zginęła.

      „Czy to mogło się skończyć inaczej?” – zadręczał się myślami.

      Nie łudził się. Prawdopodobnie po powrocie na „Hajmdala” sąd wojenny, złożony z wyższych rangą oficerów, i tak skazałby ją na śmierć, ale w ostatnich chwilach życia, zanim Tobias Bishop rozsadził ją pociskiem wystrzelonym z granatnika rewolwerowego, zatliła się w niej iskra człowieczeństwa. I umarła jako wolna istota. Przynajmniej Ezra miał taką nadzieję.

      Leahy wrócił myślami do tajemniczej mistrzyni. Velmeni powierzyli jej dowodzenie placówką i nadzór nad ważnym projektem. W tajnej bazie pracowano nad nowym rodzajem kamuflażu, który sprawiał, że velmeńskie myśliwce były niewidoczne nie tylko dla przyrządów pomiarowych, ale również dla ludzkiego oka.

      Ezra zastanawiał się, czym matka Sandry zasłużyła sobie na takie wyróżnienie. Przecież była tylko człowiekiem, a Velmeni nie pałali miłością do gatunku ludzkiego. Ani do żadnego innego. Tym dziwniejszy wydawał się ich sojusz z Lacertanami, z którymi wspólnie dokonali najazdu na Epsilon Eridani. Leahy nie potrafił tego zrozumieć. Ale przecież był tylko zwykłym żołnierzem, więc nie mógł się równać z analitykami sztabu prezydenta, specjalistami od politycznych machinacji. Niech oni się nad tym głowią. On miał inne zmartwienia.

      Przyglądał się śpiącej Sandrze, zastanawiając się, co zrobić. Ona jeszcze nie wiedziała. Nie powiedział jej o matce. Nie dlatego, że nie był pewien, iż właśnie ją spotkał. Nie mógł się pomylić. Obie kobiety miały podobne rysy twarzy, niemal identyczną sylwetkę, te same ruchy i gesty. Ezra nie miał wątpliwości. Matka i córka.

      Dziwiło go tylko, że Abigail tego nie spostrzegła. Jedyna osoba, która oprócz niego widziała mistrzynię i przeżyła wyprawę na Monarchę 23.

      „Czyżby w tym wypadku zawiodła ją spostrzegawczość?” – zastanawiał się Ezra. A może zauważyła podobieństwo, bo niewiele rzeczy uchodziło jej uwagi, tylko z jakiegoś powodu milczała?

      Obie kobiety nie darzyły się sympatią i trzymały od siebie z daleka. To ułatwiało sprawę i pozwalało na zachowanie tajemnicy.

      Ezra wiedział jednak, że prędzej czy później będzie musiał wyjawić sekret. Obawiał się reakcji Sandry. Podejrzewał, że przy najbliższej okazji opuści „Hajm­dala” i wyruszy na poszukiwanie matki. A Leahy nie chciał jej stracić.

      To nie była żadna wielka miłość. Ani on nie kochał jej, ani ona jego. W normalnych okolicznościach pewnie nigdy by się nie spotkali, a już na pewno nie wylądowaliby w łóżku. On był zwykłym żołnierzem, bez wykształcenia i koneksji, niczym niewyróżniającym