ludu Volusii! – zagrzmiała. – Oto posąg waszego najnowszego i najpotężniejszego boga!
Volusia ściągnęła jedwabny materiał gwałtownym ruchem, a z ust tłumu wyrwał się stłumiony okrzyk.
– Wasza nowa bogini, piętnasta bogini, Volusia! – zagrzmiał Koolian w stronę ludu.
Ludzie wydali z siebie stłumiony odgłos zachwytu, przyglądając się figurze w zadziwieniu. Volusia podniosła wzrok na błyszczący, złoty posąg, dwukrotnie wyższy od pozostałych, swą idealną podobiznę. Czekała, podenerwowana, na reakcję ludu. Nikt od stuleci nie dodawał nowych bogów i Volusia ryzykowała, pragnąc przekonać się, czy darzą ją miłością wystarczająco dla niej silną. Chciała, by nie tylko ją kochali; pragnęła, by ją czcili.
Ku jej wielkiemu zadowoleniu, jej poddani jak jeden mąż przypadli nagle twarzami do ziemi, składając pokłon, oddając cześć jej bożkowi.
– Volusia – krzyczeli śpiewnie raz za razem. – Volusia! Volusia!
Volusia stała z rozpostartymi na boki rękoma, oddychając głęboko, napawając się tą chwilą. Zadowoliłoby to każdego człowieka. Każdego przywódcę. Każdego boga.
Lecz jej to nie wystarczało.
Volusia przeszła przez szerokie, otwarte łukowate wejście do swego zamku, minąwszy wysokie na sto stóp marmurowe kolumny. Wzdłuż korytarzy ustawieni byli wartownicy, żołnierze Imperium. Wyprężeni jak struny, dzierżąc w dłoniach złote włócznie, ustawieni byli hen, daleko jak okiem sięgnąć. Volusia szła powoli, stukając złotymi obcasami butów. Po jednej jej stronie szedł Koolian, jej czarnoksiężnik, po drugiej Aksan, jej zabójca, i Soku, dowodzący jej armią.
– Pani, pragnę zamienić z tobą słowo – odezwał się Soku.
Cały dzień usiłował z nią pomówić, a ona ignorowała go, nie zważając na jego lęki, jego obsesję na punkcie rzeczywistości. Volusia żyła w swym własnym świecie i zamierzała odezwać się do niego, gdy jej będzie to odpowiadało.
Nie zatrzymywała się, aż dotarła do kolejnego przejścia prowadzącego na kolejny korytarz, przystrojony długimi sznurami szmaragdowych paciorków. Żołnierze natychmiast rzucili się naprzód i rozsunęli je na boki, umożliwiając jej przejście.
Minęła je i skandowanie, radosne okrzyki i dźwięki odprawianych na zewnątrz ceremonii poczęły cichnąć. Był to długi dzień zarzynania, picia, gwałcenia i ucztowania i Volusia potrzebowała chwili odpoczynku. Zamierzała zebrać siły i powrócić na drugą turę.
Weszła do ponurej, ciemnej komnaty, w której płonęło jedynie kilka pochodni. Pomieszczenie najmocniej rozświetlał pojedynczy snop zielonego światła padającego z okrągłego okna umiejscowionego na wysokim na sto stóp stropie nad samym środkiem komnaty. Padało ono wprost na przedmiot, który znajdował się pośrodku pomieszczenia.
Szmaragdową włócznię.
Volusia zbliżyła się do niej z podziwem. Włócznia tkwiła w miejscu od wielu stuleci, ostrzem skierowana ku górze. Jej szmaragdowy trzon i szmaragdowy grot połyskiwały w świetle, skierowane ku niebiosom, jak gdyby rzucały wyzwanie bogom. Włócznia zawsze była dla jej poddanych świętością, wierzyli oni, że broń ta podtrzymuje całe miasto. Volusia zatrzymała się przed nią z podziwem, patrząc, jak drobiny kurzu wirują wokół niej w zielonym świetle.
– Pani – rzekł Soku cicho, a jego głos poniósł się echem w ciszy. – Czy mogę coś powiedzieć?
Volusia stała długi czas zwrócona do niego plecami, przyglądając się włóczni, podziwiając jej wykonanie, jak każdego dnia swego życia, aż wreszcie poczuła się gotowa usłyszeć, co ma do powiedzenia członek jej rady.
– Mówże – rzekła.
– Pani – powiedział. – Zabiłaś władcę Imperium. Wieść o tym z pewnością już się rozniosła. Armie najpewniej już wyruszyły w kierunku Volusii. Ogromne armie, zbyt duże, byśmy zdołali się obronić. Musimy się przygotować. Jaką zamierzasz obrać strategię?
– Strategię? – spytała Volusia, nadal nie patrząc na niego, rozdrażniona.
– Jak zawrzesz pokój? – nalegał. – Na jakich warunkach skapitulujesz?
Zwróciła się w jego kierunku i utkwiła w nim zimne spojrzenie.
– Nie będzie żadnego pokoju – powiedziała. – Do czasu aż przyjmę ich kapitulację i przysięgną mi lojalność.
Spojrzał na nią ze strachem w oczach.
– Ale, pani, mają nad nami przewagę stu do jednego – powiedział. – Nie obronimy się przed nimi.
Volusia odwróciła się z powrotem ku włóczni, a Soku dał krok do przodu, zrozpaczony.
– Pani – upierał się. – Odniosłaś niewątpliwe zwycięstwo, uzurpując tron matki. Lud nie kochał jej, ciebie za to tak. Wielbi cię. Jednak nikt nie przemówi do ciebie szczerze. Ja to uczynię. Otaczasz się ludźmi, którzy mówią ci to, co chcesz usłyszeć. Którzy lękają się ciebie. Lecz ja rzeknę ci prawdę, rzeknę ci, jak w istocie wygląda nasza sytuacja. Imperium nas otoczy. I zmiażdży. Po nas, po naszym mieście, nie pozostanie nic. Musisz podjąć działania. Musisz zawrzeć pokój. Oddaj im, co tylko zechcą. Nim zabiją nas wszystkich.
Volusia uśmiechnęła się, przyglądając się uważnie włóczni.
– Czy wiesz, co mówili o mej matce? – zapytała.
Soku stał bez ruchu i wpatrywał się w nią pustym wzrokiem. Pokręcił głową.
– Mówili, że jest Wybrańcem. Mówili, że nikt jej nigdy nie pokona. Mówili, że nigdy nie umrze. Czy wiesz dlaczego? Dlatego, że nikt nie podniósł tej włóczni od sześciu stuleci. A ona uczyniła to jedną dłonią. I użyła jej, by zabić swego ojca i zasiąść na jego tronie.
Volusia obróciła się do niego, a w oczach jej rozgorzały historia i przeznaczenie.
– Mówili, że włócznia zostanie podniesiona tylko raz. Przez Wybrańca. Mówili, że matka moja będzie żyła tysiąc stuleci, że tron Volusii będzie jej po wsze czasy. A czy wiesz, co się stało? Ja uniosłam włócznię – i użyłam jej, by zabić mą matkę.
Wzięła głęboki oddech.
– Co z tego wnioskujesz, panie dowódco?
Spojrzał na nią, skołowany, i pokręcił głową, zbity z tropu.
– Możemy albo żyć w cieniu legend innych ludzi – powiedziała Volusia. – Albo tworzyć własne.
Pochyliła się blisko, nachmurzona, mierząc go wściekłym spojrzeniem.
– Gdy już rozgromię całe Imperium – powiedziała. – Gdy każdy w tym wszechświecie pokłoni się przede mną, gdy nie pozostanie już ani jedna osoba, która nie zna i nie wykrzykuje mego imienia, wtedy przekonasz się, że jestem jedyną prawdziwą przywódczynią – i że jestem jedynym prawdziwym bogiem. Jestem Wybrańcem. Gdyż sama się wybrałam.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Gwendolyn szła przez osadę. Towarzyszyli jej jej bracia Kendrick i Godfrey, a także Sandara, Aberthol, Brandt i Atme, a za nimi podążały setki jej ludzi. Przyjmowano ich do osady. Prowadził ich Bokbu, wódz wioski, obok którego szła Gwen. Serce miała wypełnione wdzięcznością. Jego lud przyjął ich, zapewnił schronienie, a ich wódz uczynił to na własne ryzyko, wbrew woli niektórych spośród swych poddanych. Ocalił ich wszystkich i przywrócił z martwych. Gwen nie wiedziała, co uczyniliby, gdyby nie on. Najpewniej pomarliby wszyscy na morzu.
Gwen poczuła także przypływ wdzięczności względem Sandary, która poświadczyła za nich przed swymi pobratymcami i która wiedziała, że może