Морган Райс

Arena Jeden


Скачать книгу

do góry. Wygląda na pikle.

      Nie mogę wyjść z podziwu. To miejsce to kopalnia złota.

      Chciałabym zabrać ze sobą wszystko, ale dłonie mi zamarzają. Nie mam jak tego ze sobą ponieść, a na zewnątrz zapada noc. Odkładam więc słój z piklami z powrotem tam, gdzie go znalazłam, wdrapuję się po drabinie i zamknąwszy porządnie klapę za sobą, idę do drzwi. Żałuję, że nie mam kłódki; boję się zostawić to wszystko tam na dole bez jakiegokolwiek zabezpieczenia. Ale wówczas przypominam sobie, że nikt nie zaglądał tu od wielu lat – i że prawdopodobnie sama nie zauważyłabym go, gdyby tamto drzewo się nie przewróciło.

      Wychodząc na zewnątrz, zamykam za sobą drzwi, czując, że powinnam strzec tego miejsca, czując, jakby to już był nasz dom.

      Z pełnymi kieszeniami wracam pospiesznie nad jezioro – ale nagle zamieram, wyczuwszy jakiś ruch i usłyszawszy hałas. Na początku martwię się, że ktoś za mną przyszedł; ale kiedy odwracam się powoli, widzę coś innego. Stoi przede mną, jakieś dziesięć stóp dalej, jeleń i przygląda mi się. To pierwszy jeleń, jakiego widzę od lat. Jego ogromne, czarne oczy wpatrują się w moje, po czym jeleń odwraca się i rzuca do ucieczki.

      Brak mi słów. Spędziłam całe miesiące na poszukiwaniu jelenia, mając nadzieję, że podejdę na tyle blisko, by cisnąć w niego nożem. Ale nigdy na żadnego nie trafiłam, nigdzie. Może nie polowałam wystarczająco wysoko. Może żyją tu na górze cały czas.

      Postanawiam tu wrócić, z samego rana, i czekać cały dzień, jeśli będzie trzeba. Jeśli pojawił się tu raz, może wróci tu jeszcze. Następnym razem, kiedy go zobaczę, zabiję go. Wystarczyłby nam na wiele tygodni.

      Kiedy wracam pospiesznie nad jezioro, odżywa we mnie nadzieja. Podchodzę do wędki, sprawdzam ją i serce zaczyna bić żwawiej. Jest w połowie wygięta. Drżąc z podekscytowania, gnam po lodzie, ślizgając się co chwilę. Chwytam żyłkę, która wykręca się gwałtownie, i modlę się, by wytrzymała.

      Sięgam niżej i ciągnę zdecydowanie. Czuję siłę, z jaką opiera się duża ryba i w milczeniu modlę się, by żyłka nie pękła, by haczyk się nie złamał. Szarpię jeszcze jeden, ostatni raz i ryba wyskakuje z przerębla. Okazuje się, że to ogromny łosoś rozmiarem równy mojej ręce. Ląduje na lodzie i rzuca się na wszystkie strony, ślizgając się po powierzchni. Podbiegam i wyciągam dłoń, by go złapać, ale wyślizguje się i z powrotem pada na lód. Moje dłonie są zbyt śliskie, by go złapać, więc opuszczam rękawy, pochylam się i łapię go, tym razem bardziej zdecydowanie. Rzuca się i wykręca w moich dłoniach przez dobre trzydzieści sekund, po czym, w końcu, zwisa bezładnie, martwy.

      Jestem zdumiona. To moja pierwsza zdobycz od wielu miesięcy.

      Jestem uszczęśliwiona. Ślizgając się po lodzie, kładę ją na brzeg i przykrywam śniegiem. Boję się, że w jakiś sposób wróci do życia i wskoczy z powrotem do jeziora. Zdejmuję wędkę z żyłką i trzymam je w jednej dłoni, a drugą chwytam rybę. Czuję słoik z dżemem w jednej kieszeni i termos z sokiem w drugiej, razem z wciśniętą obok tabliczką czekolady, oraz pluszowego misia przy talii. Bree będzie cieszyć się dziś obfitością darów.

      Została jeszcze tyko jedna rzecz do zabrania. Podchodzę do sterty suchego drewna opieram wędkę o ramię i wolną dłonią podnoszę tyle szczap, ile uniosę. Kilka upuszczam. Nie mogę zabrać tylu, ile bym chciała, ale nie narzekam. Zawsze mogę wrócić tu rano po resztę.

      Mając pełne dłonie, ręce i kieszenie, ześlizguję się po stromym górskim zboczu przy ostatnich promieniach słońca, uważając, aby nie upuścić niczego z moich skarbów. Brnąc dalej, mimowolnie wracam myślami do chaty. Jest idealna, a moje serce bije mocniej, kiedy przychodzą mi do głowy wszelkie perspektywy. Dokładnie tego nam trzeba. Domek taty stoi zbyt na widoku, zbudowany tuż przy głównej drodze. Martwię się tym już od wielu miesięcy. Jesteśmy tam zbyt narażone na niebezpieczeństwo. Wystarczyłby jeden, przypadkowo przejeżdżający tędy łowca niewolników i miałybyśmy kłopoty. Dawno już chciałam się przeprowadzić, ale nie miałam pojęcia dokąd. Nie ma tu już innych domów.

      Ta niewielka chata, położona tak wysoko, tak daleko od drogi – i dosłownie wbudowana w górę – jest tak bardzo zakamuflowana, jakby została wybudowana specjalnie dla nas. Nikt nigdy nie byłby w stanie nas tam znaleźć. A nawet jeśli, nie mogliby dotrzeć w pobliże nas jakimkolwiek pojazdem. Musieliby wspinać się na piechotę, a mając tak dobry widok z chaty, dostrzegłabym ich z oddali całej mili.

      Dom wyposażony jest również we własne źródło świeżej wody, strumyk, który przepływa tuż pod drzwiami wejściowymi. Nie musiałabym zostawiać Bree samej za każdym razem, kiedy idę się wykąpać lub wyprać nasze ubrania. I nie musiałabym nosić wiader z wodą z odległego jeziora, kiedy przygotowuję posiłek. Nie wspominając już o tym, że dzięki rozległym koronom drzew, byłybyśmy wystarczająco ukryte, by rozpalać ogień w kominku każdego wieczoru. Byłoby nam bezpieczniej i cieplej. Byłybyśmy w miejscu obfitującym w ryby i dziką zwierzynę – i wyposażonym w piwnicę pełną jedzenia. Jestem już zdecydowana. Zamierzam przeprowadzić się tu jutro razem z Bree.

      Czuję, jakby zdjęto mi wielki ciężar z ramion. Czuję się jak nowo narodzona. Po raz pierwszy od niepamiętnego czasu nie czuję dokuczliwego głodu, nie czuję zimna przeszywającego ciało. Nawet wiatr zdaje się wiać w plecy, kiedy schodzę niżej, pomagając mi niejako. Wiem, że wszystko nareszcie odwróciło się na naszą korzyść. Po raz pierwszy, od kiedy sięgam pamięcią wiem, że teraz nam się uda.

      Teraz przetrwamy.

      DWA

      Kiedy w końcu docieram do domu taty, jest już zmierzch, temperatura szybko spada, śnieg twardnieje, zaczyna skrzypieć pod stopami. Wychodzę z lasu i widzę przed sobą nasz dom usadowiony tak bardzo na widoku, przy drodze. Odczuwam ulgę widząc, że wszystko wygląda spokojnie, dokładnie tak samo, jak zostawiłam. Natychmiast sprawdzam śnieg w poszukiwaniu jakichś ludzkich śladów – czy też zwierzęcych – gdziekolwiek i nie znajduję żadnych.

      Wewnątrz nie palą się żadne światła, ale to normalne. Zaniepokoiłabym się, gdyby było inaczej. Nie mamy prądu i światło oznaczałoby, że Bree zapaliła świece – a beze mnie nie zrobiłaby tego. Zatrzymuję się i nasłuchuję przez kilka sekund, ale panuje spokój. Żadnych odgłosów walki, żadnego wołania o pomoc, ani okrzyków powodowanych chorobą. Oddycham z ulgą.

      Zawsze obawiam się, że wrócę i znajdę szeroko otwarte drzwi, rozbite okna, ślady wiodące do domu i że Bree została uprowadzona. Już kilka razy śnił mi się ten koszmar. Wówczas zawsze budzę się oblana potem i idę do drugiego pokoju upewnić się, że Bree tam jest. I zawsze jest, cała i zdrowa, a ja ganię samą siebie. Wiem, że powinnam przestać martwić się po tych wszystkich latach. Ale z jakiegoś powodu nie mogę otrząsnąć się z tego: za każdym razem, kiedy muszę zostawić Bree samą, odczuwam to jak nóź wbity w serce.

      Wciąż mając się na baczności, zwracając uwagę na wszystko dokoła, lustruję nasz dom w przygasającym świetle dnia. Szczerze, ten dom od samego początku nie był miłym miejscem. Jako część typowego, górskiego rancza, dom przypomina prostokątne pudło bez jakiegokolwiek stylu, ozdobione tanim, winylowym deskowaniem wyglądającym staro od pierwszego dnia, a w tej chwili po prostu zbutwiałym. Okna są niewielkie, rzadko porozmieszczane i zrobione z taniego plastiku. Budynek wygląda jak wyjęty z kempingu. Mierząc około piętnaście stóp szerokości i trzydzieści stóp głębokości, dom powinien tak naprawdę być jednopokojowy, ale ktokolwiek go zbudował, w swej mądrości zaplanował tu dwie niewielkie sypialnie i jeszcze mniejszy salon.

      Pamiętam, jak odwiedzałam go będąc dzieckiem, przed wojną, kiedy świat był jeszcze normalny. Tata, kiedy był w domu, przywoził nas tu na weekendy, by odetchnąć od miasta. Nie chciałam być niewdzięczna i zawsze przybierałam przed nim dobrą minę, ale w skrytości ducha nigdy nie podobało mi się tutaj. Miejsce to zawsze sprawiało