Морган Райс

Zdradzona


Скачать книгу

czas, wypatrywać oznak poprawy jej stanu.

      Kto wie, ile czasu minęło? Trwał cały czas u jej boku. Nawet teraz, po tym wszystkim, co się stało. Co działo się wokół nich. Kochała go bardziej, niż mogłaby to wyrazić. I teraz mieli już być ze sobą na wieki.

      Stał oparty o blanki, spoglądając na rzekę. Wyglądał na zaniepokojonego i smutnego zarazem.

      Caitlin zanurkowała w jego stronę, mając nadzieję, że go zaskoczy, zaimponuje odkrytą właśnie umiejętnością.

      Caleb podniósł wzrok zszokowany, a jego twarz rozpromieniła radość.

      Kiedy jednak Caitlin zaczęła zbliżać się ku schodom, coś poszło nie tak. Poczuła, że traci równowagę, koordynację ruchów. Miała wrażenie, że obniża się zbyt szybko i nie miała czasu na skorygowanie tego. Kiedy przeleciała nad blankami, rozdarła kolano o kamienną krawędź, po czym wylądowała zbyt gwałtownie i potoczyła się boleśnie po kamiennym podłożu.

      − Caitlin! – krzyknął Caleb, biegnąc w jej kierunku.

      Leżała na twardym kamieniu i czuła falę nowego bólu promieniującego w górę nogi. Poza tym czuła się dobrze. Gdyby przydarzyło się to dawnej Caitlin, tej ludzkiej, z pewnością połamałaby kilka kości. Odrodzona Caitlin wiedziała jednak, że pozbiera się szybko, dojdzie do siebie prawdopodobnie w kilka minut.

      Była jednak zażenowana. Chciała zaskoczyć Caleba i mu zaimponować. A teraz wyszła na idiotkę.

      − Caitlin? – zapytał ponownie. Uklęknął przy niej i położył dłoń na ramieniu. – W porządku?

      Spojrzała na niego i uśmiechnęła się głupawo.

      − Niezły sposób, żeby wywrzeć na tobie wrażenie – powiedziała, czując się jak dureń.

      Przesunął dłonią wzdłuż jej nogi, sprawdzając jej obrażenia.

      − Już nie jestem człowiekiem – odburknęła. – Nie musisz się o mnie martwić.

      Natychmiast pożałowała swych słów. I ich tonu. Zabrzmiały jak oskarżenie, jakby żałowała niemal, że została przemieniona. Nie chciała też powiedzieć tego w tak szorstki sposób. Wręcz przeciwnie, uwielbiała jego dotyk, to, że nadal był wobec niej tak opiekuńczy. Chciała mu podziękować, powiedzieć o tym i innych rzeczach. Lecz jak zwykle wszystko schrzaniła. Powiedziała nie to, co trzeba, nie w tym momencie.

      Jako nowa Caitlin, wywarła tragiczne pierwsze wrażenie. I nadal nie potrafiła trzymać języka za zębami. Najwyraźniej niektóre rzeczy nigdy się nie zmieniały. Nawet w przypadku nieśmiertelności.

      Wyprostowała się i już miała położyć dłoń na jego ramieniu, by go przeprosić, kiedy nagle usłyszała skomlenie. Poczuła puszysty kłębek na twarzy. Odchyliła się i zorientowała, co to.

      Róża. Jej wilcze szczenię. Skoczyła w ramiona Caitlin. Skamlała z entuzjazmem i lizała ją po całej twarzy. Caitlin nie zdołała powstrzymać się i wybuchnęła śmiechem. Uściskała Różę, odsunęła od siebie i objęła wzrokiem.

      Róża, choć nadal była szczenięciem, urosła ostatnio i była większa, niż Caitlin ją zapamiętała. Dziewczyna przypomniała sobie wówczas, kiedy ostatnio ją widziała. Były w King’s Chapel i wilczyca leżała na ziemi zakrwawiona, postrzelona przez Samanthę. Caitlin była pewna, że Róża nie żyje.

      − Wykurowała się – powiedział Caleb, czytając jak zwykle w jej myślach. – Jest twarda. Jak jej matka – dodał z uśmiechem.

      Caleb zapewne zajmował się nimi obydwiema przez ten cały czas.

      − Jak długo byłam zamroczona? – zapytała Caitlin.

      − Tydzień – odparł Caleb.

      Cały tydzień, pomyślała. Niewiarygodne.

      Miała wrażenie, jakby przespała lata. Czuła się tak, jakby umarła i wróciła do świata żywych, lecz w nowej formie. Czuła się oczyszczona, jakby zaczynała życie na nowo.

      Jednak z chwilą, kiedy przypominała sobie wszystko, kiedy minione wydarzenia wracały do niej jedno za drugim, zdała sobie sprawę, że ten jeden tydzień trwał w istocie wieczność. Miecz został skradziony, a jej brat Sam uprowadzony. I od tego czasu minął już cały tydzień. Dlaczego Caleb nie ruszył za nimi? Przecież liczyła się każda minuta.

      Caleb wstał, a za nim Caitlin. Stanęła naprzeciwko i spojrzała mu w oczy. Serce zaczęło jej łomotać. Nie miała pojęcia, co robić. Co przewidywał protokół, jakiej procedury mieli się trzymać teraz, kiedy oboje byli prawdziwymi wampirami? Kiedy to on był tym, który ją przemienił? Czy mieli być razem? Czy kochał ją równie mocno teraz, kiedy już była tej samej rasy? Kiedy mogli być ze sobą na wieki?

      Czuła podenerwowanie, jakby na szali leżało coś więcej, jak nigdy przedtem.

      Podniosła dłoń i położyła delikatnie na jego policzku.

      Zajrzał jej w oczy. Jego błyszczały w księżycowej poświacie.

      − Dziękuję – powiedziała cicho.

      Chciała powiedzieć: kocham cię, ale wyszło nie tak. Chciała zapytać: czy zostaniesz już przy mnie na zawsze? Czy kochasz mnie jeszcze?

      Wbrew wszystkiemu jednak, na przekór jej nowym mocom, nie potrafiła zdobyć się na odwagę. Mogłaby przynajmniej powiedzieć: dziękuję za ocalenie, albo, dziękuję za opiekę, lub też, dziękuję za to, że tu jesteś. Wiedziała, z jak wielu rzeczy zrezygnował, by być tu teraz z nią, ile poświęcił w tym celu. Jednak wszystko, na co się zdobyła, to słowo: Dziękuję.

      Uśmiechnął się powoli, podniósł dłoń i delikatnie odgarnął włosy z jej twarzy, zaczesując je za ucho. Potem przesunął wierzchem dłoni, tak gładkim, po jej twarzy, przyglądając się jej badawczo.

      Była ciekawa, o czym myślał. Może chciał powiedzieć jej o uczuciu, swej wiecznej miłości do niej? Może miał zamiar ją pocałować?

      Czuła, że było tak w istocie i nagle ogarnęło ją podenerwowanie. Niepokój o to, jak będzie wyglądać ich dalsze życie. O to, co się stanie, jeśli im nie wyjdzie. Zamiast zatem rozkoszować się chwilą, musiała odezwać się i wszystko zepsuć, otworzyć swą wielką, gadatliwą jadaczkę, kiedy tak naprawdę chciała jedynie trzymać ją zamkniętą na kłódkę.

      − Co z mieczem? – zapytała.

      Wyraz jego twarzy zmienił się diametralnie. Spojrzenie pełne miłości i namiętności zastąpiła troska i zakłopotanie. Zauważyła to natychmiast, jakby ciemna chmura przesłoniła letnie niebo.

      Odwrócił się i podszedł kilka kroków w kierunku kamiennych blanek. Odwrócony do niej tyłem, spojrzał na rzekę.

      Ale z ciebie kretynka, pomyślała. Musiałaś w ogóle się odzywać? Czemu po prostu nie pozwoliłaś mu się pocałować?

      Zależało jej na mieczu, to prawda, jednak nawet w połowie nie tyle, co na nim. Na nich obojgu, na ich związku. Tą chwilę jednak udało jej się zaprzepaścić.

      − Obawiam się, że go straciliśmy – powiedział ściszonym głosem, nie odwróciwszy się nawet, wciąż rozglądając się po okolicy. – Ukradli go. Najpierw Samantha, a potem Kyle. Zaskoczyli nas. Nie przewidziałem, że się tam pojawią. A powinienem.

      Caitlin podeszła do niego, stanęła tuż obok, podniosła ostrożnie dłoń i położyła na jego ramieniu. Miała nadzieję, że może uda się jej znów zmienić nastrój.

      − Czy z twoimi ludźmi wszystko w porządku? – zapytała.

      Odwrócił się i spojrzał na nią wzrokiem przepełnionym jeszcze większą troską.

      − Nie – odparł beznamiętnie.