Jerzy Żuławski

Trylogia księżycowa


Скачать книгу

nas bezbrzeżne zdumienie. Varadol poskoczył do aparatu i zatelegrafował:

      – Kto się odzywa?

      Czekaliśmy chwilę – żadnej odpowiedzi. Piotr powtórzył pytanie po raz drugi i trzeci, ale bez skutku. Aparat zamilkł i stukanie już się nie ponowiło.

      Minęło pół godziny najzupełniejszej ciszy i zaczęliśmy już przypuszczać, że cała ta sprawa była jakimś niepojętym złudzeniem.

      Słońce wyszło było właśnie spoza Ziemi i stało na niebie obok niej. Upał wzmagał się znowu.

      Wtem mignęło coś i błysnęło przed nami w promieniach słońca, a równocześnie grunt pod nogami zatrząsł się jak mur uderzony kulą armatnią. Krzyknęliśmy z przestrachu i podziwu. Rzuciwszy się ku oknu, spostrzegliśmy masę jakąś o metalicznym połysku, która odbiwszy się od powierzchni Księżyca, zatoczyła w naszych oczach ogromny łuk w przestrzeni i uderzyła znów dalej, i znowu się odbiła po raz drugi, trzeci, czwarty, sadząc w potwornych kozłach ku północnemu zachodowi.

      Milczeliśmy zdumieni, nie mogąc zdać sobie sprawy z tego zjawiska, aż nagle Piotr zakrzyknął:

      – Bracia Remognerzy przybywają!

      Teraz rozjaśniło nam się wszystko! Wszak to upłynęło właśnie sześć ziemskich tygodni od czasu, gdyśmy około północy spadli na Księżyc – to jest termin, w którym miała podążyć za nami druga wyprawa. Aparat nasz telegraficzny kołatał pod wpływem depeszy, przesyłanej widocznie z bliskości Księżyca przez braci Remognerów na Ziemię. Mógł już i przedtem słabiej się odzywać, tylko kołatanie wewnątrz paki, gdzie był zamknięty, uszło naszej uwagi. Również bracia Remognerzy nie zauważyli widocznie naszej depeszy, zajęci w ostatniej chwili przygotowaniem do spadku.

      Wszystkie te uwagi przebiegły mi błyskawicą przez myśl, gdyśmy w największym pośpiechu puszczali w ruch motor poruszający nasz wóz. W parę chwil później pędziliśmy już całą siłą w kierunku, gdzie pocisk znikł sprzed naszych oczu, opętani jedną, potężniejszą w tej chwili nad wszystko inne myślą: „Bracia Remognerzy mają ze sobą powietrze!”.

      W niespełna pół godziny dojechaliśmy do miejsca, gdzie pocisk upadł nareszcie po kilkakrotnym odbiciu. Straszliwy widok przedstawił się naszym oczom: wśród rozrzuconych szczątków strzaskanego pocisku leżały dwa pokrwawione i zmiażdżone trupy.

      Przywdzialiśmy co prędzej powietrzochrony i wypełniwszy je resztą naszego zapasu, wyszliśmy z wozu, drżąc ze wzruszenia, wywołanego (po cóż to ukrywać!) nie tyle straszliwym zgonem przyjaciół, jak raczej obawą, czy ich zbiorniki powietrza nie ucierpiały podczas katastrofy.

      Dwa pękły istotnie i leżały próżne wśród pogruchotanych płyt metalowych, ale cztery inne zostały nienaruszone.

      Byliśmy ocaleni!

      Na chwilę ogarnął nas istny szał radości, tak mało licujący z tym, co się dokoła nas znajdowało. Ale wszak myśmy przez trzysta pięćdziesiąt godzin umierali, a dowiedzieliśmy się teraz, że będziemy żyć!

      Upewniwszy się co do swego losu, mogliśmy dopiero zastanowić się nad losem, który spotkał braci Remognerów. Ostatecznie ta sama okoliczność, która nas ocaliła, stała się przyczyną ich śmierci. Czysty przypadek, wprowadzający jakąś niedokładność w obliczenie, kazał im spaść tuż przed nami zamiast na środek księżycowej tarczy, oddalony od nas w tej chwili blisko o tysiąc kilometrów. Ten przypadek zaopatrzył nas w zapasy powietrza, ale ich zabił. Spadając bowiem w tej okolicy, upadli nie prostopadle na księżycową powierzchnię, lecz pod kątem; pocisk tedy uderzył o twardy grunt bokiem, gdzie nie był zabezpieczony rusztowaniem ochronnym, i odbijając się parę razy, musiał się wreszcie roztrzaskać. Mróz nas przeszedł, gdyśmy pomyśleli, że to samo mogło się było stać z nami…

      Pogrzebawszy starannie trupy wśród kamieni, zajęliśmy się spadkiem po nich. Wybraliśmy spomiędzy szczątków wszystko, co nam się mogło przydać, więc przede wszystkim przenieśliśmy do naszego wozu owe tak cenne zbiorniki ze zgęszczonym powietrzem, następnie żywność, zapasy wody i niektóre mniej uszkodzone narzędzia. Z drżeniem serca szukaliśmy ich aparatu telegraficznego w nadziei, że może będzie dość silny, aby się znieść za jego pomocą z mieszkańcami Ziemi. Ta nadzieja atoli okazała się płonną; aparat podczas rozbicia uległ zniszczeniu. Ten sam los spotkał większość astronomicznych instrumentów. Motor wozu zabraliśmy, choć mocno jest uszkodzony.

      Co za szczęście dla nas, że przynajmniej miedziane zbiorniki powietrza przetrwały bez szkody tę okropną katastrofę!

      Po zabraniu dobytku nieszczęśliwych braci Remognerów puściliśmy się niezwłocznie w dalszą drogę ku północy, gdyż upał, przerwany chłodem podczas zaćmienia słońca, wzrastał znów szybko i należało znaleźć jakąś wyniosłość, która by nam mogła użyczyć cienia.

      Zatrzymaliśmy się dopiero tutaj, między niewielkimi kraterami c–d.

      Stożki te, bystre, stykające się niemal podstawami, są niewątpliwie wulkanicznego pochodzenia. Cała okolica, pokryta siarką, żółci się w oślepiającym blasku słonecznym. Głębokie żleby, którymi zbocza kraterów pokryte są od wierzchu aż do podstawy, dają nam doskonałe schronienie przed piekącym upałem.

      Jesteśmy ocaleni, a jednak przygnębienie nie opuszcza nas ani na chwilę. Mimo woli mam na oczach okropne, pokaleczone trupy Remognerów; nie jesteśmy w niczym winni ich śmierci, a przecież czuję jakby wyrzut: wszak ich śmierć nas ocaliła…

      Zmęczony jestem tymi wszystkimi przejściami, zmęczony długim pisaniem. Trzeba się położyć i wypocząć nieco przed dalszą podróżą. Trudy bowiem, a zapewne i niebezpieczeństwa jeszcze się dla nas nie skończyły.

      Spojrzałem w tej chwili na Selenę, igrającą ze szczeniętami, które ogromnie wyrosły w ciągu tych paru tygodni… Dziwna rzecz, gdy nam groziła śmierć z braku powietrza, byliśmy przez pewien czas gotowi poświęcić życie trojga z nas dla uratowania czwartego, a nikomu nie przyszło na myśl, że można było zabić psy, które przecież także zużywały wiele powietrza, i przedłużyć w ten sposób czas, jaki – sądziliśmy – pozostawał nam do życia! Jakaż by to była okropna rzecz, gdybyśmy tak byli istotnie kogo z nas poświęcili, oszczędzając psy li tylko przez zapomnienie!

      Ostatecznie niebezpieczeństwo minęło na razie i lepiej, że psy żyją. Przez swą zwierzęcą prostotę przypominają nam one więcej Ziemię, niż my sobie możemy przypominać nawzajem swymi osobami. Z rozczuleniem patrzę na te zwierzęta… Jesteśmy tak samotni i tak strasznie od Ziemi oderwani. Dwóch ludzi wysłała za nami, ale my zobaczyliśmy już tylko ich trupy. Mieliśmy nadzieję, że z przybyciem braci Remognerów zyskamy towarzyszów, a zarazem sposób porozumiewania się z Ziemią, tymczasem ocalili nam oni życie, ale skazani jesteśmy za to na wieczyste osamotnienie.

Na Mare Imbrium, 9° zach. dł., 37° pn. szer. księż., druga doba. 152 godziny po południu.

      Od stu blisko godzin, to znaczy prawie cztery doby ziemskie, wleczemy się przez równinę, która zdaje się nie mieć końca! Jak okiem zasięgnąć – nie widać nic, żadnej wyniosłości, żadnego szczytu, na którym by się wzrok mógł zatrzymać. Straszliwa jednostajność krajobrazu przytłacza nas i nuży. Odbywałem raz na Ziemi podróż przez Saharę, ale zaiste Sahara wydaje mi się pięknym, urozmaiconym krajem wobec tej pustaci, która nas otacza! Na Saharze spotyka się ciągle jakieś łańcuchy skał, jakieś faliste piaskowe wzniesienia, poza którymi ukazują się często zielone wierzchołki palm rosnących na rozkosznych oazach; ponad Saharą jest błękitne niebo, które w krótkich odstępach czasu osrebrza się świtem, rozjaśnia w blasku południa, zorzą rumieni lub zaciąga gwiaździstą nocy oponą; po Saharze wichry się przechadzają i mącąc to piaszczyste morze, świadczą ruchem o życiu; tutaj nie ma nic z tego wszystkiego. Kamienne podłoże, poorane w niegłębokie bruzdy, zwietrzałe