Jerzy Żuławski

Trylogia księżycowa


Скачать книгу

mi badawczo w oczy. Potem uśmiechnął się z dziwnym smutkiem i powiódł dłonią po czole. Widziałem, że ręka drżała mu jak w febrze.

      – Tak istotnie, chciałem nadto…

      Urwał nagle i spojrzał na Martę. Wahał się jeszcze chwilę, aż wreszcie zmarszczył brwi i urywanym, suchym głosem wyrzekł po niemiecku, aby go Marta nie mogła zrozumieć:

      – Co my zrobimy z tą kobietą?

      Spodziewałem się tych słów, a mimo to podziałały tak na mnie, jak uderzenie młota w głowę. Zahamowałem gwałtownie wóz, bo krew mi uderzyła do mózgu i przysłoniła ciemną falą oczy. Serce biło mi w piersi, w ustach uczułem nieprzyjemną suchość. Chwila stanowcza nadeszła.

      Spojrzałem na Varadola. Stał przede mną blady jak trup i patrzył mi uparcie w oczy. Tego wzroku nie zapomnę do śmierci! Był w nim niepokój i podłe, psie niemal błaganie, i groźba zarazem jakaś straszliwa.

      Bez słowa odpowiedzi odsunąłem go odruchowo na bok i nie zdając sobie wprost sprawy z tego, co robię, podszedłem ku Marcie, która siedziała nad jakimś szyciem. On poszedł za mną.

      – Czemu ty żyjesz, kobieto? – zapytałem z nagła z niesłychanie, jak teraz myślę, śmiesznym tragizmem, choć wówczas, Bóg świadkiem, nie miałem wcale do śmiechu ochoty!

      Marta spojrzała na nas zdziwiona, a potem, oblawszy się krwawym rumieńcem, wyrzekła powoli, głosem z lekka drżącym, jakby się usprawiedliwiając:

      – Czekam na powrót Tomasza…

      Mnie porwała wściekła złość.

      – Dość tych głupich bajań! – krzyknąłem, wyrywając jej równocześnie z rąk robotę, nad którą była pochylona.

      Nie wiem, co by się było stało, ale w tej chwili rzuciłem okiem na ten kawałek płótna: była to koszulka dziecięca.

      Zrozumiałem nagle wszystko. Niezdolny słowa przemówić, wyciągnąłem tylko rękę, pokazując tę rzecz Piotrowi. Krzyknął z lekka i odszedł szybko ku sterowi wozu.

      Więc dlatego mówiła ona do umierającego Tomasza z takim przekonaniem: „Ty będziesz żył!” – dlatego nie poszła za nim!

      Wszak według wierzeń jej ludu w dziecię urodzone po śmierci ojca przechodzi dusza zmarłego. Więc ona czeka, pewna, że Tomasz w dziecięciu do niej powróci okrążywszy wprzód duchem Ziemię, za którą tak tęsknił przy zgonie? Musiała mu powiedzieć tę „wesołą nowinę” i to, że tak czekać nań będzie – może wówczas gdy mówiła do niego przed śmiercią coś po malabarsku?

      Wszystko to błyskawicą przez myśl mi przebiegło.

      Spojrzałem na nią: płakała teraz cicho z twarzą ukrytą w tej małej koszulce, wykrojonej z bielizny zmarłego.

      I nagle stało się ze mną coś dziwnego. Doznałem takiego wrażenia, jakby mi w sercu coś pękło, wrzód jakiś nieznośny, a równocześnie opadła z mych oczu łuska. Marta wydała mi się zupełnie inną istotą. Patrzyłem na nią ze zdziwieniem, jakbym ją po raz pierwszy zobaczył. To nie była już kobieta, o której posiadanie byłem niemal gotów przed chwilą walczyć z moim przyjacielem i jedynym współtowarzyszem na tym świecie; to była matka nowego pokolenia, zwyciężająca śmierć przez wielką tajemnicę życia i miłości.

      Niewypowiedziana wdzięczność zalała mi duszę, wdzięczność za to, że zasłoniła się tym nimbem macierzyństwa przed nami, którzyśmy – ślepi! – widzieli w niej tylko cenny spadek po zmarłym. Schyliłem się bezwiednie i pocałowałem ją w rękę.

      Drgnęła, ale snadź zrozumiała mój pocałunek, bo w tej chwili wzniosła twarz zapłakaną jeszcze, ale już dumną nowym i uznanym dostojeństwem.

      Dziwna jest natura ludzka! Przecież to wszystko nie rozwiązuje sprawy, lecz odsuwa ją tylko na czas jakiś, a mimo to jesteśmy obaj tacy spokojni teraz, jak gdyby cała rzecz była już załatwiona. Mamy to przeświadczenie, że ta kobieta nie należy do żadnego z nas żyjących, lecz do tego, co umarł, i szanujemy ją, nie zastanawiając się – że przyjdzie może znowu czas, kiedy…

      Ale nie! nie! nawet myśleć nie chcę o tym!

      Teraz tylko na północ, wciąż na północ!

      Pod Timaeusem, po wschodzie słońca czwartej doby księżycowej.

      Żaden wschód jeszcze nie wzbudził w nas takiej radości i takiej nadziei, jak ten ostatni. Poprzedził go brzask, zjawisko, któregośmy tutaj na Księżycu jeszcze nie widzieli.

      Noc była się właśnie skończyła i spodziewaliśmy się, że lada chwila szczyt góry, majaczącej przed nami w świetle Ziemi, a świadczącej, że dobijamy już do północnego krańca Mare Frigoris, rozbłyśnie nagle pierwszymi promieniami wschodzącego słońca. Nim się to jednak stało, zauważyliśmy, że czarne niebo od wschodu przybiera barwę nieco jaśniejszą, jakby je zasnuła lekka, opalowomleczna mgła. Sądziliśmy naprzód, że w jakiś niewytłumaczony sposób pojawia się pod tą znaczną szerokością – minęliśmy już bowiem sześćdziesiąty równoleżnik – światło zodiakalne, widoczne w pobliżu równika i przed wschodem słońca. Ale nie, nie było to światło zodiakalne; niebo osrebrzało się z lekka szeroko nad widnokręgiem i gwiazdy ćmiły się w białawym obrzasku. Wkrótce i szczyty Timaeusa – to bowiem był ów krater, do któregośmy się zbliżali, rozpłonęły w słońcu, ale, o dziwo! zakwitły na tle nocy jak lekko spłonione róże. Niepodobna było wątpić dłużej; ten świt i to światło zwiastowały nam, że tu powietrze dosyć już gęste, aby się rozświetlić przesiewającymi się przez nie promieniami i barwę ich białą zarumienić.

      Przejęła mnie wielka, słodka radość; uśmiechnąłem się do Piotra, zapatrzonego całą duszą w to zjawisko, a potem zwróciłem się do Marty.

      – Patrz – zawołałem – dziecię twoje przyjdzie już na świat tam, gdzie będzie można oddychać tak, jak na Ziemi!

      Ona wzniosła głowę i popatrzyła ku wschodowi, który powlekał się, jak sen, lekką złotością, rozlewającą się tak po horyzoncie, jak się po naszych sercach rozlewała nadzieja nowego życia.

      Słońce wschodziło powoli, wolniej jeszcze niż dni poprzednich, bo nie szło prosto w górę, lecz słaniało się po łuku pochylonym mocno ku południu i nisko nad widnokręgiem wiszącej Ziemi. Wyszedłszy całe, stanęło na niebie w wielkim kręgu jakby mgły białawej, przechodzącej w błękit, gubiący się w czarnym tle naokoło. W pobliżu słońca gwiazd już nie widać. Błyszczą jeszcze w dalszych stronach firmamentu, ale znikła już ich różnokolorowość i są coraz więcej podobne do tych migotliwych płomyków, którymi się tam na Ziemi nocny błękit nieba rozkwieca.

      Jeszcze jedna, najwyżej dwie księżycowe doby, a będziemy mogli wyjść z tego wozu i odetchnąć pełną piersią po raz pierwszy księżycowym powietrzem.

      Przez ostatnią noc ujechaliśmy ogromny kawał świata.

      Mróz nocny jest tu w pobliżu bieguna znacznie lżejszy niż pod równikiem, gdyż słońce tu nie zapada tak głęboko pod widnokrąg, toteż nie zatrzymywaliśmy się w drodze ani na chwilę. O zachodzie słońca wjechaliśmy na Mare Frigoris, a teraz mamy już tę płaszczyznę poza sobą.

      Od zachodniej strony rozpoczyna się już kraj górzysty; Timaeus jest jego słupem granicznym, który właśnie mijamy.

      Przed nami, ku północy, rozciąga się płaszczyzna, wrzynająca się szeroką zatoką w pogórze, a sięgająca, jak mapy wskazują, do 68 równoleżnika. Nie jest ona już taka równa, jak Morze Mrozów, owszem, pofałdowana jest cała niskimi a równoległymi wzgórzami, które nam jednak nie utrudniają podróży, gdyż mają nader łagodny spadek. Powinniśmy ją przebyć, nim dzień się skończy, tak że najbliższa noc zastanie nas już w górach. Będzie nas wtedy jeszcze około sześciuset