Zygmunt Zeydler-Zborowski

Kryminał


Скачать книгу

pan chce ode mnie? – powtórzył słabo.

      – Chcę się od pana dowiedzieć czegoś o pani Rosickiej. To chyba zrozumiałe. Prowadzę śledztwo w sprawie tego morderstwa i bardzo się dziwię, że pan nie może pojąć najprostszych rzeczy i tego, że mi pan utrudnia pracę.

      – Wcale panu nie mam zamiaru utrudniać pracy.

      – Bardzo się cieszę. Widzę, że wreszcie się porozumieliśmy. Może pan wobec tego zechce odpowiedzieć na kilka pytań.

      – Nie wiem, czy będę mógł i czy będę chciał odpowiedzieć na pańskie pytania.

      – Znowu pan zaczyna?

      – No dobra, dobra. Niech pan pyta.

      – Więc przede wszystkim chciałbym wiedzieć, co pana łączyło z panią Rosicką poza sprawami natury romantyczno-uczuciowej?

      Malarz żachnął się. Jego ptasia twarz nabrała wyrazu czujności.

      – A cóż mnie mogło z nią łączyć?

      – Tego nie wiem – uśmiechnął się Suchecki. – Chciałbym się od pana dowiedzieć.

      – A dlaczego pan przypuszcza, że mnie w ogóle coś łączyło z tą kobietą poza przelotnym flirtem? – spytał Wardecki, siląc się na obojętny ton.

      Suchecki nie przestawał się uśmiechać.

      – To są już tajemnice mojego zawodu. Bardzo żałuję, ale pewnymi moimi spostrzeżeniami nie mam zamiaru się z nikim dzielić.

      Malarz roześmiał się niezbyt szczerze.

      – Odgrywa pan ogromnie tajemniczego „tajnego agenta”. Jeżeli mam być szczery, to nie bardzo pasuje pan do tej roli.

      Suchecki nie podjął tego tematu. Spytał:

      – Jak długo znał pan panią Rosicką?

      – Parę lat. Może dwa, może trzy lata. Nie prowadzę terminarza ani nie piszę pamiętnika. A czas tak szybko upływa…

      – Czy inżynier Rosicki domyślał się, że jego żona i pan?…

      – Nie wiem. Nigdy się tą sprawą nie interesowałem.

      – Czy zna pan osobiście pana Rosickiego?

      – Zdaje się, że go kiedyś poznałem.

      – I nie przypomina pan sobie dokładnie tego faktu?

      Młody człowiek wzruszył ramionami.

      – Przyznam się panu, że nie pasjonuję się specjalnie mężami moich przyjaciółek.

      – Ale pan zapewne od czasu do czasu rozmawiał z panią Rosicką na temat jej męża.

      – To się zdarzało, oczywiście. Zapewne panu wiadomo, że mężatki uwielbiają rozmawiać z kochankami na temat swoich mężów.

      – Tego nie wiedziałem – przyznał szczerze Suchecki. – Nigdy jeszcze nie zdarzyło mi się romansować z mężatką. Ale to nie ma większego znaczenia w naszej sprawie. Chciałbym się jeszcze dowiedzieć, czy pan nosił się z zamiarem poślubienia pani Rosickiej.

      Malarz zrobił zdziwioną minę.

      – Ożenić się? Ja? Takich zamiarów nigdy nie miałem i nie mam. Uważam małżeństwo za przeżytek, za jakąś archaiczną formę współżycia ludzi.

      – A może to pani Rosicka typowała pana na swego przyszłego męża?

      – Nie wiem, ale bardzo wątpię. Joanna chyba doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że ja nie nadaję się na męża.

      – I nie robili państwo wspólnych planów na przyszłość?

      – Nie.

      – Pan został zaskoczony wiadomością o tragicznej śmierci pani Rosickiej?

      – Oczywiście. Jak pan w ogóle może o to pytać?

      – A czy pan nie domyśla się, komu mogło zależeć na śmierci tej kobiety?

      – Nie mam pojęcia.

      – Nigdy się panu nie zwierzała, że ma jakichś wrogów, że czegoś się obawia?

      – Nie. Zresztą ostatnio widywaliśmy się raczej rzadko.

      – Hm. No tak… – Suchecki rozejrzał się. – Ładną pan ma pracownię.

      Malarz się skrzywił.

      – Tak sobie. Ujdzie w tłoku.

      – Dużo pan maluje?

      – To zależy. Do tej roboty trzeba mieć nastrój.

      – Przyznam się, że zupełnie się na tym nie znam – uśmiechnął się Suchecki. – Niech mi pan powie, tak w zaufaniu, czy można coś mieć z tego malarstwa? Czy można coś zarobić?

      – Z malowania pan nie wyżyje – odparł młody człowiek. – Sztalugowe malarstwo to tylko sława, ale forsy z tego pan nie zobaczy. Czasem ministerstwo coś zakupi, czasem się trafi jakiś prywatny amator sztuki, ale to są sporadyczne wypadki.

      – To z czego pan żyje?

      Wardecki się roześmiał.

      – Z przyzwyczajenia. W naszej branży można coś nie coś zarobić sztuką użytkową, okładka, etykietka na musztardę albo na majonez i takie tam różne drobiazgi. Czasem jakaś ilustracja.

      – To raczej marnie się panu powodzi finansowo.

      – Bieda z nędzą, panie kapitanie.

      Suchecki spojrzał na zegarek.

      – No, na mnie już czas. Dziękuję panu za rozmowę i życzę powodzenia w pracy artystycznej – powiedział, wyciągając rękę na pożegnanie. Mocno uścisnął dłoń malarza i szybkim krokiem wyszedł z pracowni.

      Jeszcze tego samego popołudnia Suchecki po raz drugi pojechał na Bielany.

      Drzwi otworzył mu Rosicki. Miał na sobie ten sam szlafrok, tylko był ogolony, uczesany i pachniał wodą lawendową. Nie okazał zdziwienia. Jego twarz nie wyrażała żadnego uczucia. Była chłodna, obojętna, jakaś drewniana.

      – Pan pozwoli, że wejdę pod kołdrę – powiedział, kiedy znaleźli się w pokoju.

      – Ależ bardzo proszę – skwapliwie pokiwał głową Suchecki. – Jak pan się czuje, panie inżynierze?

      – Tak jak się można czuć w podobnej sytuacji.

      – A jak z sercem?

      – Chyba lepiej.

      – Czy pan sam jest w mieszkaniu?

      – Tak.

      – Może dobrze by było, żeby ktoś u pana zanocował? Powinien pan poprosić kogoś z przyjaciół.

      Rosicki się skrzywił.

      – Nie mam ochoty na towarzystwo. Wolę być sam.

      – Ale ze względu na stan pańskiego zdrowia…

      – Nic mi nie będzie. A zresztą… jeżeli bym nawet umarł, to mała strata. Na moim życiu nie zależy ani mnie, ani nikomu.

      – Nie trzeba poddawać się pesymistycznym nastrojom – powiedział współczująco Suchecki. – Wszystko przemija. To jest oczywiście truizm, ale czas naprawdę goi najcięższe rany. Odwiedziłem pańskiego lekarza, doktora Stasiewicza.

      Rosicki zmarszczył brwi i pytająco spojrzał na swego gościa. Milczał.

      – Prosiłem doktora Stasiewicza, żeby otoczył pana specjalną opieką – mówił dalej Suchecki. – To bardzo miły i życzliwy panu człowiek.

      – Dziękuję panu za taką niezwykłą troskliwość – powiedział