ze mną wyraźnie przeszkadza im w konsumpcji. Uśmiechają się życzliwie. Odprawa skończona. Mogę zejść na ląd. Teraz już oficjalnie przyjechałem do Montevideo.
Kapitan uprzejmie odprowadza mnie do drzwi.
– Radzę panu spędzić jeszcze dzisiejszą noc na statku – mówi i wraca do Urugwajczyków.
Na dole, w jadalni moi towarzysze podróży zasiadają do codziennej partyjki tysiąca. Bez zainteresowania pytają, jak mi poszła odprawa.
Podniecenie, spowodowane przybyciem do celu podróży, mija. Czuję się zmęczony. Idę do mojej kabiny, w której spędziłem prawie czterdzieści nocy. Rozglądam się z uczuciem pewnego zdziwienia. To już nie jest moja kabina. Wszystko tu jakieś obce, obojętne, niepotrzebne, tak jak niepotrzebni mi są już teraz i ci ludzie grający tam w karty. Kiedy się podróż rozpoczyna, każdy szczegół ma swoje znaczenie, każda część składowa przedziału w pociągu, kabiny na statku czy wnętrza samolotu jest ważna, bo ma odegrać jakąś rolę w naszym życiu. Tak samo ważni są nasi współtowarzysze podróży. Kiedy zaś podróż dobiega końca, wszystko to, co nas otaczało podczas jej trwania, staje się nagle niepotrzebnym balastem, którego się pośpiesznie pozbywamy.
Kładę się na koi i biorę do ręki książkę Lepeckiego o Ameryce Południowej. Próbuję czytać, ale mi to nie idzie. Myślę o czym innym. Odkładam więc książkę i przymykam oczy. Widzę porty brazylijskie: Recife, Rio de Janeiro, Santos. Wspaniała jest ta droga z Santos do Sao Paulo. Serpentyna wije się wśród porośniętych lasem gór, a w dole malownicze jeziora. Z Rio de Janeiro wypływaliśmy w nocy. Niezapomniana panorama kolorowego miasta jarzącego się milionami świateł. Na tle ciemnego nieba błyszcząca statua Chrystusa, jak gdyby zawieszona w powietrzu. Chyba to Montevideo nie będzie takie ponure, kiedy przestanie strajkować elektrownia. Jak to dobrze, że u nas, w Warszawie, nie ma tego zwyczaju, żeby strajkowała elektrownia.
Rano obudziłem się wcześnie. Pierwszy zasiadłem do śniadania. Usługujący mi steward spytał, czy dzisiaj już opuszczam statek. Odpowiedziałem, że tak, i zjadłem jajecznicę, która mi nie smakowała. Była zimna.
Po śniadaniu skończyłem się pakować i zająłem obserwacyjne stanowisko przy burcie. Mogłem właściwie już wyruszyć do miasta, ale bałem się rozminąć z Michałem. Wolałem zaczekać.
Około jedenastej posłyszałem moje nazwisko. Wołał mnie do telefonu drugi oficer. Pośpiesznie zbiegłem na dół i pochwyciłem słuchawkę. Posłyszałem obcy głos:
– Halo, czy pan Kowerski?
Przytaknąłem niecierpliwie.
– Jestem przyjacielem Michała. Nie chcą mnie wpuścić do portu. Może pan wyjdzie, to się spotkamy. Muszę z panem pomówić.
– A co z rzeczami? – spytałem.
– To później – i odłożył słuchawkę.
Było zimno. Nad portem unosiła się paskudna, wilgotna mgła. Chwyciłem płaszcz i zbiegłem na dół po trapie.
– Czy pan idzie już do miasta, panie literacie? – spytał drugi oficer.
Odpowiedziałem, że zaraz wracam po rzeczy. Energicznym krokiem ruszyłem wzdłuż magazynów.
Przy umówionej bramie czekał Waniewicz. Nie wiadomo dlaczego, od razu zorientowałem się, że to właśnie on. Jest czarny, ma śniadą cerę i nosi małe wąsiki jak większość mieszkańców południowej Ameryki. Wygląda raczej na Brazylijczyka niż na Polaka. A jednak poznałem go. Najwidoczniej intuicja.
Przedstawił mi się i może trochę dłużej, niż to się robi w podobnych wypadkach – uścisnął mą dłoń.
– Bardzo to uprzejmie z pańskiej strony, że pan wyszedł po mnie do portu – powiedziałem. – Ale co się dzieje z Michałem? Dlaczego… – urwałem, spojrzawszy na ponurą twarz Waniewicza. – Czy stało się coś? – spytałem tknięty złym przeczuciem. – Niechże pan mówi! Jakiś wypadek? Michał chory?
– Michał nie żyje – powiedział cicho Waniewicz i wziął mnie pod rękę jakby w obawie, że zemdleję.
Spojrzałem na niego jak na wariata.
– Panie…! Co pan wygaduje?! To chyba… To chyba jakiś głupi żart? Chcecie mnie nabrać. To na pewno Michał wpadł na taki idiotyczny pomysł.
Waniewicz potrząsnął głową.
– Niestety, to nie żart. Wiele dałbym za to, żeby tak było. Michał naprawdę nie żyje.
Energicznie uwolniłem się z jego uścisku.
– Ale na miłość boską, co się stało? Niechże pan mówi, co się stało! Wypadek? Samochód?
Potrząsnął głową.
– Nie, nie… To nie był wypadek. Michał umarł na atak serca.
Potarłem dłonią rozpalone czoło.
– Na atak serca. Nigdy nie pisał o tym, że choruje na serce.
– Narzekał już od kilku miesięcy, że się źle czuje. Dużo palił, a ostatnio może trochę za dużo zaczął pić.
– Kiedy się to stało?
– Kilka dni temu. Pogrzeb odbył się w poniedziałek.
– W ten poniedziałek?
– Tak. Przed czterema dniami. Dzisiaj mamy piątek, więc…
Usiłowałem zebrać myśli. Byłem tak zaskoczony wiadomością o nagłej śmierci Michała, że nie wiedziałem, co powiedzieć.
Waniewicz milczał. Odezwał się dopiero po dłuższej chwili.
– Rozumiem, że zrobiło to na panu wstrząsające wrażenie. Niech mi pan wierzy, że i ja także… Z Michałem byliśmy bardzo blisko. Co pan ma zamiar robić?
Wzruszyłem ramionami.
– Bo ja wiem. Jestem zupełnie zaskoczony. Biedny Michał. Kto by przypuszczał. Przecież… A co jego żona…?
– Wyjechała na wieś do krewnych. Po śmierci Michała nie chciała zostać sama w mieszkaniu. Jest zupełnie załamana. Zdaje się, że go naprawdę bardzo kochała.
– Co mi pan radzi? – spytałem.
– No, cóż… Trudno tu coś radzić. Mam wrażenie, że pański statek płynie do Buenos Aires, więc może…
Machinalnie wziąłem papierosa.
– A cóż ja będę robił w Buenos Aires? Nie znam tam nikogo. Poza tym nie mam wizy argentyńskiej. Muszę chyba zaczekać trzy czy cztery tygodnie i wracać do Polski. Sądzę, że będę mógł zamieszkać w mieszkaniu Michała?
– Oczywiście. Mam klucze. Gladys prosiła mnie, żebym pana urządził w ich mieszkaniu, jak pan przyjedzie. Nie czuła się na siłach dotrzymywać panu towarzystwa.
– Rozumiem.
Waniewicz zapytał mnie, ile mam walizek. Odpowiedziałem, że cztery oraz aparat fotograficzny i maszynę do pisania. Poszedł poszukać jakiegoś samochodu, który mógłby zabrać moje rzeczy, ja zaś wróciłem na statek. Drżałem na samą myśl o tym, że teraz zacznie się seria kondolencyjnych przemówień i że będę musiał wiele razy opowiadać o śmierci Michała. Na szczęście moi towarzysze podróży przestali się interesować mną i moim szwagrem. Każdy był myślami w Buenos Aires i ja już właściwie dla nich nie istniałem. Skończyło się więc na wymianie kilku zdawkowych zdań. Pożegnałem się z kapitanem i z tymi członkami załogi, których po drodze napotkałem. Po upływie pół godziny nadjechał kamionetką Waniewicz.
Formalności