nic specjalnego.
Był wtedy potwornie upalny czerwiec, od trzydziestu dni nie padało i wokół Warszawy płonęły lasy. Czasem, szukając dla siebie usprawiedliwienia za to wszystko, co wygadywałem w naszych ostatnich rozmowach, nie wiedząc oczywiście, że to już ostatnie, myślałem sobie, że ojciec umarł, bo zabrakło mu wyobraźni. Nie jemu jednemu. Nikt sobie wtedy nie wyobrażał, że w wolnej Polsce tak to będzie wyglądać – spisane zostaną czyny i rozmowy, tylko nikomu się za chuj nie będzie chciało tego wszystkiego czytać.
Całe szczęście, że w tym pociągu jest tak pusto. Niby nic dziwnego – kto miałby tłuc się do Suwałk w piętnastostopniowym, lutowym mrozie? Ale chce mi się wierzyć – to sam Pan Bóg daje mi znać, że aprobuje moje zamiary. Chociaż od tylu już lat nie żyjemy ze sobą w przyjaźni. Bo niby jak? Nie byłbym w stanie się przemóc, żeby pójść do spowiedzi, opowiadać to wszystko jakiemuś Bogu ducha winnemu księżulowi, bo co on by mógł z mojego życia zrozumieć i jakim prawem miałby o nim wyrokować. Ale nie umiem też skrzesać w sobie heretyckiej buty mojego brata. Andrzej, gdyby znalazł się na moim miejscu, nie miałby żadnych rozterek – skoro księżowskie gadanie ma mnie unieszczęśliwiać, to do diabła z nim. Nikt mi nie będzie mówił, czego Bóg ode mnie chce, wiem to od niego samego, powiedział mi osobiście.
Może to dlatego, że choć jestem starszy zaledwie o kilka lat, świat, w którym dorastał on, był już zupełnie inny od tego, który zdążył jeszcze uformować mnie. Ja, zapisując się na oazę, miałem poczucie, że schodzę do katakumb, gdzie się spotykają ludzie prawi i prześladowani przez reżim. Oczywiście rozczarowałem się tym wszystkim strasznie, żadnej rojącej mi się antypaństwowej działalności, choćby nawet miała polegać tylko na gadaniu czy czytaniu zabronionych przez cenzurę książek, nie było w tych kościelnych ruchach ani śladu. Okazało się, że wdepnąłem w zwykłe kółko dewocyjne, ze śmiesznym księdzem-opiekunem, któremu mefistofeliczny profil i kozia bródka zyskały ksywę „Diabełek”. To przezwisko oddawało też manię naszego moderatora – która zresztą była jedynym odejściem od klepania zdrowasiek w stronę, jaką od biedy mógłbym uznać za bardziej interesującą. Manię demaskowania wszechogarniającego światowego spisku „szatanistów”, tak zawsze mówił, przez „sz”. Wystarczyło podpuścić Diabełka kilkoma pytaniami, a zaczynał, że „szatanistami” byli i Lenin, i Trocki, i Stalin, Marks z Engelsem zwracali się do siebie w nagłówkach listów „mój diable” i tak dalej, może i zdołałby mnie tym zarazić, gdyby dorzucił do listy Jaruzela, ale jego akurat oszczędzał, w zamian skupiając się na demaskowaniu gwiazdorów muzyki rockowej i Hollywoodu.
Skłamałbym, gdybym polegał na mojej pamięci, dlaczego dałem sobie wreszcie spokój z tą sodalicją; po prostu ze znudzenia czy też nie mogąc się już fizycznie zmusić do opowiadania Diabełkowi po raz kolejny w konfesjonale, że znowu dopuściłem się „nieskromnych uczynków względem ciała” – sam się zastanawiam, jak umiałem to wtedy mówić, nie parskając śmiechem, tonem okropnie pokutnym i zbolałym – i wysłuchiwania jego księżulowskich rad, żebym uprawiał sport, dużo się gimnastykował i brał zimne prysznice. Oczywiście, że uprawiałem sport, dużo się gimnastykowałem i brałem zimne prysznice. Gówno pomagało.
Zamknąłbym to w niepamięci jak tyle innych spraw, gdyby nie Danka – znowu o niej. Przy wszystkich zaletach jeden nawyk miała irytujący – uwielbiała mnie nazywać „niegrzecznym chłopczykiem”. Puszczałem to mimo uszu, żeby jej nie robić przykrości, bo widocznie myślenie o facecie, który ją rżnął, jako o małym chłopczyku musiało ją podniecać. A najbardziej podniecało ją patrzenie, jak się onanizuję. No wiesz, każdy facet to kiedyś robił, próbowałem z początku wybrnąć, ale już widzę, jak ją to kusi, aż piersi jej nabrzmiewają i robią się różowe: pokaż mi, niegrzeczny chłopczyku, jak to robiłeś, no pokaż. No wiesz, przysięgałem sobie, że już nigdy w życiu, mówię, ale ona: nie musisz tryskać, ja cię potem dokończę. No i pomyślałem, w końcu każdy ma swoje dziwactwa, Danka się nie opierała moim, to dlaczego ja mam jej odmawiać drobnej przyjemności. Strasznie ją to nakręciło i chciała potem powtarzać tę zabawę wiele razy – siadała po przeciwnej stronie łóżka albo na fotelu, rozkładała szeroko nogi i wpatrzona, jak walę konia, łapała się za łechtaczkę. Nacierała ją sobie tak mocno i szybko, że ja nigdy bym się nie odważył, w ogóle bym nie pomyślał, że można kobietę w tym miejscu miętosić tak bezceremonialnie. Sapała, jęczała i rzeczywiście dochodziła, zanim cokolwiek uroniłem – a potem, tak jak obiecywała, szło już normalnie.
Dopiero po tylu latach zrozumiałem, dlaczego Diabełek zawsze się upewniał, czy moje „nieskromne uczynki wobec ciała” popełniane były w samotności. Skoro w samotności, to mniejszy problem. Grzech nie jest aż tak straszny, dopóki udaje się go dobrze ukryć, dopóki nie gorszysz innych owieczek bożych – dzisiaj już tego księżowskiego żargonu dokładnie nie powtórzę, ale tyle mniej więcej wynikało z nauki, jaką mi serwowano od dzieciństwa: jak już jesteś grzeszny, to trudna rada, ale przynajmniej udawaj, grzesz w tajemnicy, żeby inny grzesznik myślał, że tylko on jeden jedyny odstaje od ogólnie wysokiego poziomu.
Niby to wiem, ale jakoś wewnętrznie nie potrafię się do końca zbuntować. Nie wiem dlaczego. Nigdy nie potrafiłem sobie powiedzieć, jak mój młodszy brat: taki właśnie jestem, jaki jestem, i już, mam swoje potrzeby i mam, jak każdy, prawo do ich zaspokojenia. Tak akurat jestem poskręcany, marzę o tym, żeby gwałcić kobietę, żeby być jej władcą, dominować, trzymać ją krótko przy pysku i zmuszać, by mi dogadzała – i moje dobre prawo znaleźć taką, która będzie chciała tego samego, a jeśli obojgu nam będzie to odpowiadać, to co komu do nas?! Dlaczego władowałem się w wieloletni, toksyczny związek z dziewczyną, cudowną, ale tą właśnie, której cieleśnie nigdy do mnie nie ciągnęło, a już do takich rzeczy zwłaszcza, i dlaczego, kiedy wreszcie zacząłem się z tego związku wyzwalać, dałem się wpędzić w tak straszne poczucie winy?
Odpowiedź na to pytanie jest banalnie prosta i bez trudu znalazłem ją już dawno: bo jestem żałosnym dupkiem.
Ale nawet nie mam o to do Boga wielkiego żalu. Tylko on jeden wie, przed zabrnięciem w jakie draństwa ta pierdołowatość mnie ocaliła.
Otwieram okno, mroźny wiatr tnie po twarzy, pozwala się uspokoić. Może to nie jest dobre miejsce ani odpowiedni moment, żeby rozpamiętywać takie rzeczy jak spotkania z Danką. Ale zawsze tak miałem, ilekroć zaczynałem myśleć o Bogu, śmierci i wszystkich tych sprawach, niepostrzeżenie schodziło mi na przyziemne sprawy płciowego niezaspokojenia. Widocznie one wcale nie są takie przyziemne.
Dla Magdy to wszystko było proste. Dla niej w ogóle wszystko było proste. Przysięgałem jej przed Bogiem i ludźmi miłość, wierność i to, że jej nie opuszczę aż do śmierci. Nie byłem wierny i opuściłem. O czym tu rozmawiać, powiedziałaby tym swoim nieopisanie zimnym tonem, dystyngowanym i pełnym zbolałości, którą wszyscy brali za wyższość. Ona się ze wszystkiego wywiązała, ona przecież nie zawiodła, nic nie można jej zarzucić.
Kto w ogóle, kurwa, wymyślił te słowa małżeńskiej przysięgi? Jak można komukolwiek przysięgać miłość? Uczciwość, wierność, no, to tak. Na pewno są tacy, co potrafią w razie czego wziąć na wstrzymanie i zalecaną przez księży metodą wysublimować popędy w twórczość artystyczną albo wyżyć się w bieganiu i zimnych prysznicach. Uczciwość, lojalność to są rzeczy, nad którymi możesz zapanować, a jeśli nie zapanujesz, może ci ktoś kazać czuć z tego powodu winę. Ale miłość? Nagle, pewnego dnia spotykasz inną kobietę, i okazuje się, że to jest właśnie ta, której szukałeś, całe twoje ciało wyrywa się do niej jak pies na łańcuchu – i co masz z nim zrobić? Nagle, pewnego poranka patrzysz na kobietę w swoim łóżku i uświadamiasz sobie, że od dawna już twoje ciało daje ci sygnały: nie, dość, pomyłka, zawracać! I co na to poradzi przysięga, choćby pod nie wiem jakimi kapłańskimi klątwami ją składano? W każdą sobotę i niedzielę tysiące par przed tysiącami ołtarzy pokornie powtarza za księdzem te bzdury,