gdzie znalazł linę holowniczą, apteczkę, zapasowe koło i latarkę, którą od razu zabrał ze sobą.
Ruszył przed siebie, świecąc to pod nogi, to po okolicznych zboczach. Zastanawiał się, gdzie Bratkowski mógłby zawieźć Martę, żeby ją zgwałcić, zabić, a potem ukryć zwłoki. Kucnął i nabrał garść ziemi w dłonie. Tak jak się spodziewał, grunt był twardy, bardzo kamienisty. Żeby wykopać w nim dół na ciało, potrzebne były mocna łopata i kilof. Nie znaleźli tych narzędzi w wozie mężczyzny. To oczywiście nie znaczyło, że w dniu popełnienia zbrodni nie miał ich ze sobą. Ale jak sam przyznał, na dziewczynkę natknął się przypadkiem, nie planował gwałtu i morderstwa. A skoro tak, to po co miałby wozić ze sobą sprzęt do robót ziemnych? Mortka z każdą chwilą coraz mniej wierzył w opowieść mężczyzny. Wszystko, co im opowiedział, w dalszym ciągu mogło się teoretycznie naprawdę wydarzyć, ale małe szczegóły sprawiały, że miało to niewiele sensu. A może wcale nie kopał grobu? Ale w takim razie gdzie ukrył ciało?
Mortka stanął jak wryty i poczuł, że włos jeży mu się na głowie. Już wiedział, co zrobił Bratkowski. Naprzeciwko siebie komisarz dojrzał wbitą w zbocze góry betonową framugę i ciemne deski, którymi zablokowano wejście do starej kopalni.
Kilka dni po swoim przyjeździe do Krotowic, w leniwe, pochmurne popołudnie, kiedy nie działo się absolutnie nic, Mortka wybrał się na spacer po mieście i z nudów wszedł do budynku ozdobionego tabliczką: „Izba Historii Krotowic”. Kiedy przekroczył próg, znalazł się przy nim starszy szpakowaty mężczyzna, który, jak się okazało, społecznie prowadził Izbę i z prawdziwą pasją opowiadał zaskoczonemu Mortce o wspaniałych górniczych tradycjach miasta. Policjant nieśmiało wtrącił, że przecież w okolicy nie ma żadnych kopalń.
– Teraz nie – zgodził się kustosz. – Ale tutaj kopano od średniowiecza. Proszę spojrzeć na tę rycinę, to reprodukcja oczywiście, widać na niej dawnych gwarków przy pracy. Aż do XVII wieku wydobywano w Krotowicach rudy metali. Dopiero wojna trzydziestoletnia to przerwała. Wybito wtedy większość mieszkańców miasta, a same Krotowice gospodarczo się załamały. Do górnictwa wrócono po II wojnie światowej, kiedy na rozkaz Sowietów kopano tutaj rudę uranu.
– Uranu?
– Tak. – Mężczyzna pokiwał energicznie głową. – Nie wiedział pan, że w całych Krotowicach jest podwyższony poziom promieniowania? To właśnie z powodu rudy. Uran od nas trafiał później do ZSRR i ruscy budowali z tego atomówki.
– Niesamowite.
– To prawda. Jak pan widzi, mamy w mieście piękną górniczą tradycję. I chociaż obecnie nic się nie kopie, to właściwie wszystkie góry w okolicy podziurawione są dawnymi szybami czy sztolniami – opowiadał podniecony starzec.
I teraz oto Mortka stał przed wejściem do dawnej kopalni. Na betonowych słupach namalowano znak ostrzegający przed promieniowaniem. Deski zasłaniające wejście były stare, czarne i pokryte plamami miękkiego mchu, ale gwoździe, którymi je przybito, miały wciąż metaliczne, względnie czyste główki. Wyglądały na nowe.
Odłożył latarkę na ziemię. Chwycił za jedną z desek, szarpnął mocno i wyrwał ją, tworząc w ten sposób dziurę, przez którą mógł zajrzeć do środka. Owiało go wilgotne, chłodne powietrze. Przed sobą widział tylko czerń. Niewiele myśląc, wyrwał drugą deskę. Podniósł latarkę, otrzepał ją z kamyczków i przeciskając się pomiędzy dechami, wślizgnął się do wnętrza kopalni.
Ruszył przed siebie korytarzem o łukowatym sklepieniu i wybetonowanych ścianach. Już po kilku metrach wdepnął w kałużę, a lodowata woda wlała mu się do wnętrza buta. Podskoczył i zaklął zaskoczony. Wycofał się szybko i znalazł coś jakby kamienną belkę. Wszedł na nią i poszedł dalej.
Miał wrażenie, że korytarz biegnie lekko w dół, w głąb góry. Betonowe ściany zastąpiły potężne górnicze stemple, zawilgotniałe, w wielu miejscach nadkruszone, tak że dało się widzieć ukryte we wnętrzu pordzewiałe pręty. Belka, po której szedł, wkrótce się skończyła. Mortce udało się znaleźć suche przejście, chociaż gdzieniegdzie było ono tak wąskie, że musiał balansować ciałem, tak jakby chodził po linie nad przepaścią. W innych miejscach skakał po kamieniach, żeby nie wpaść do wody. Po kilku metrach zniknęły także stemple, ustępując litej skale.
Mortka zatrzymał się. Spojrzał za siebie. Było tak ciemno, że nie dostrzegał wejścia do kopalni. W drugą stronę korytarz ciągnął się w mroku, nie wiadomo jak daleko. Rozważał, czy nie powinien zawrócić. Na komisariacie pewnie już się zastanawiali, gdzie jest. Wyciągnął z kieszeni komórkę. Oczywiście nie miał zasięgu. Latarka świeciła jasno i mocno. Baterie powinny wytrzymać, ale gdyby zgasły w środku tej podziemnej wędrówki, miałby kłopoty. Nie dlatego, że mógłby się zgubić, w końcu korytarz biegł prosto. Podłoże za to było bardzo nierówne, pełne dziur. W ciemności łatwo mógłby sobie skręcić kostkę. Postanowił przejść jeszcze kilkanaście metrów.
Znowu musiał skakać po kamieniach. Tym razem wylądował na czymś śliskim. Stracił równowagę i energicznie zamachał rękami, co tylko pogorszyło sytuację. Wpadł tyłkiem do wody, mocząc kompletnie nie tylko buty, lecz także spodnie. Na szczęście uratował przed stłuczeniem latarkę.
Zaczął wściekle kląć, a później, kiedy już zabrakło mu tchu, niespodziewanie dla samego siebie uśmiechnął się szeroko i zachichotał. Musiał wyglądać komicznie, siedząc tak w kałuży brudnej, kopalnianej wody.
Nagle jakby coś usłyszał. Daleki głos, może szept. Poderwał się na równe nogi i omiótł korytarz światłem latarki. Serce zabiło mu mocniej.
– Halo! – krzyknął.
Odpowiedziało mu tylko echo. Ale przecież doszedł go jakiś dźwięk! Z sekundy na sekundę był tego coraz bardziej pewien. Poszedł dalej, tym razem nie oglądając się na to, czy idzie po suchym, czy nie. Woda sięgała mu niemal do kolan.
Żałował, że nie wziął ze sobą pistoletu.
Po kilku minutach marszu, kiedy brodził w wodzie i zastanawiał się, czy naprawdę kogoś usłyszał, a jeśli tak, to czy dobrze robi, wchodząc samemu w głąb kopalni, korytarz zaczął się rozszerzać. Wkrótce zmienił się w salę. Na jej środku stał pojazd, który przypominał wagonik górniczy, a głębiej można było dostrzec błękitne drzwi z namalowanym na nich napisem WC. Mortka zajrzał tam. W środku znalazł zniszczoną umywalkę i nadtłuczony, przewrócony sedes.
Znowu coś usłyszał. Głos.
– Halo! Jest tam ktoś?! – wrzasnął.
Echo. Tylko echo.
Postanowił, że przejdzie jeszcze trochę i zacznie wracać, zanim się przeziębi.
Korytarz skręcił i poprowadził go do kolejnej sali. Mortka przystanął i sapnął zdziwiony. Pod ścianami stały w równych rzędach metalowe leżaki, mocno już pordzewiałe i zdezelowane. Wyglądało to tak, jakby w kopalni urządzono plażę.
– Gdzie ja jestem? – szepnął sam do siebie.
Na ścianach dostrzegł jakieś napisy, ale biała farba odrywała się płatami, czyniąc je zupełnie nieczytelnymi.
Poszedł dalej, już nie tyle szukając ciała dziewczynki czy tajemniczego głosu, ile ze zwykłej ciekawości. Czuł się jak mały chłopiec, który po raz pierwszy wszedł do babcinej piwnicy i teraz buszuje wśród ukrytych tam skarbów.
Doszedł do miejsca, w którym korytarz się rozdzielał. Jedna droga prowadziła w prawo, druga na niższy poziom kopalni. Aby tam się dostać, trzeba było jeszcze zejść po stalowej drabinie. Komisarz dotknął jej, szarpnął kilka razy, a kiedy upewnił