Zygmunt Zeydler-Zborowski

Kryminał


Скачать книгу

moją sen­sa­cyj­ną przy­go­dą i że już na­stęp­ne­go dnia cała War­sza­wa bę­dzie wie­dzia­ła o ta­jem­ni­czym tak­sów­ka­rzu. Nie, nie, le­piej za­trzy­mać to przy so­bie. Kto wie co się rze­czy­wi­ście kry­je za tą spra­wą. Może to po pro­stu ja­kiś ma­nia­kal­ny typ, a może...

      – No więc co? Nie po­wiesz mi o co cho­dzi?

      – Ależ o nic nie cho­dzi. Za­pew­niam cię, ko­cha­nie.

      – A może po­do­ba ci się ja­kaś bab­ka?

      – Daj­że spo­kój.

      Po­chy­li­ła się nade mną i zaj­rza­ła mi w oczy.

      – Uwa­żaj. Nie­chbym się tyl­ko do­wie­dzia­ła, że masz ja­kiś flirt na boku, to tak bym się za­czę­ła pusz­czać, że... Ostrze­gam cię.

      – Ależ Bo­żen­ko, o czym ty w ogó­le mó­wisz? Nie w gło­wie mi żad­ne flir­ty.

      Po­gro­zi­ła mi pal­cem.

      – Już ja cię znam, ty sta­ry sa­ty­rze. Uwa­żaj. Bar­dzo nie lu­bię jak ro­bisz ta­kie ta­jem­ni­cze miny. Coś tam jest nie­wy­raź­ne­go.

      – Prze­stań.

      We­szła te­ścio­wa.

      – No, moje dzie­ci, her­bat­ka się pa­rzy. Za­raz dam wam coś do zje­dze­nia. Wła­ści­wie to już czas na ko­la­cję. Mam do­sko­nałe śle­dzie w oli­wie.

      Za­drża­łem. Ma­muń­cia lubi ta­kie bar­dziej prze­ma­ce­ro­wa­ne śle­dzi­ki, a ja mam nie­zbyt moc­ny żo­łą­dek. – Wo­lał­bym ka­wa­łe­czek chle­ba z ma­słem – po­wie­dzia­łem nie­śmia­ło.

      Zgro­mi­ła mnie spoj­rze­niem.

      – Nie ma mowy. Zjesz śle­dzi­ka. Po­móż mi, Bo­żen­ko, na­kryć do sto­łu.

      Moja oba­wy oka­za­ły się płon­ne. Śle­dzi­ki na­da­wa­ły się jesz­cze do je­dze­nia. Bo­że­na zna­la­zła w za­ka­mar­kach ku­chen­nych reszt­kę ja­kiejś na­lew­ki, co ogrom­nie po­pra­wi­ło na­szą sy­tu­ację. Ko­la­cja upły­nę­ła w po­god­nym na­stro­ju. Sta­ra­łem się nie wi­dzieć py­ta­ją­cych spoj­rzeń Bo­że­ny. Przez cały czas za­sta­na­wia­łem się nad tym co mam jej po­wie­dzieć, jak wy­tłu­ma­czyć mój nie­po­kój. Wie­dzia­łam prze­cież, że nie prze­sta­nie mnie wy­py­ty­wać.

      Po­my­li­łem się jed­nak. Kie­dy wró­ci­li­śmy do domu po­wie­dzia­ła tyl­ko.

      – Rób jak uwa­żasz. Wo­bec tego od dzi­siaj ja tak­że będę mia­ła swo­je ta­jem­ni­ce.

      II

      Na­sze sprzecz­ki mał­żeń­skie ni­g­dy nie trwa­ją dłu­go. To chy­ba dla­te­go, że obo­je mamy duże po­czu­cie hu­mo­ru. Każ­de krót­kie spię­cie wy­da­je nam się w koń­cu tak za­baw­ne, że nie po­tra­fi­my utrzy­mać po­wa­gi.

      Już na dru­gi dzień rano Bo­że­na za­po­mnia­ła o wczo­raj­szych po­gróż­kach i była w do­sko­na­łym hu­mo­rze. Zro­bi­ła ge­ne­ral­ny prze­gląd swo­jej gar­de­ro­by i do­szła do wnio­sku, że musi za­opa­trzyć się w jesz­cze je­den swe­ter. Buty nar­ciar­skie i spodnie po­sta­no­wi­ła ku­pić w Za­ko­pa­nem, albo w Kra­ko­wie. We­so­ło szy­ko­wa­ła się do dro­gi, obie­cu­jąc so­bie nie­by­wa­łe roz­ko­sze, któ­re ja­ko­by mia­ły na nas ocze­ki­wać w gó­rach.

      – Pa­mię­tasz, ja­kie dają zna­ko­mi­te lody w tym cock­ta­ilu na Kru­pów­kach?

      Nie mo­głem pa­mię­tać, bo w ogó­le lo­dów nie ja­dam, ale nie opo­no­wa­łem. Nie chcia­łem wsz­czy­nać dys­ku­sji na ten te­mat.

      Tak by­łem za­ab­sor­bo­wa­ny przy­go­to­wa­nia­mi zwią­za­ny­mi z na­szym wy­jaz­dem, że wła­ści­wie zu­peł­nie za­po­mnia­łem o dziw­nej roz­mo­wie w tak­sów­ce. Zresz­tą im z więk­szej per­spek­ty­wy pa­trzy­łem na to zda­rze­nie, tym bar­dziej utwier­dza­łem się w prze­ko­na­niu, że albo był to ja­kiś nie­zbyt mą­dry żart albo po pro­stu fa­cet miał lek­kie­go szmer­gla i cier­piał na ma­nię prze­śla­dow­czą. W obu wy­pad­kach nie war­to było so­bie za­wra­cać gło­wy tą spra­wą.

      Wresz­cie nad­szedł dzień wy­jaz­du. Obar­cze­ni wa­li­za­mi, nar­ta­mi, tor­ba­mi i ma­szy­ną do pisa­nia wtło­czy­li­śmy się, przy po­mo­cy uczyn­ne­go tak­sów­ka­rza, do sa­mo­cho­du i ru­szy­li­śmy na dwo­rzec.

      Przy­je­cha­li­śmy za wcze­śnie. Bo­że­na była wście­kła.

      – Z tobą to za­wsze tak – mru­cza­ła, ob­rzu­ca­jąc mnie wście­kłym spoj­rze­niem. – Naj­pierw mnie po­pę­dzasz, nie dasz mi na­wet oczu so­bie zro­bić, a po­tem mu­si­my go­dzi­na­mi cze­kać. Osza­leć moż­na.

      – Trud­no prze­wi­dzieć, ko­cha­nie, czy od razu do­sta­nie się tak­sów­kę – pró­bo­wa­łem ła­god­nie tłu­ma­czyć. – Cza­sem i pół go­dzi­ny trze­ba na to stra­cić. Dzi­siaj wy­jąt­ko­wo mi się uda­ło. Za­wsze le­piej przy­je­chać tro­chę wcze­śniej, niż się spóź­nić.

      – Za­wra­ca­nie gło­wy – wark­nę­ła Bo­że­na.

      Tra­garz, któ­ry tak­tow­nie sta­nął na ubo­czu, pod­szedł do nas i po­wie­dział, że po­ciąg już pod­sta­wia­ją.

      – A wi­dzisz? – uśmiech­ną­łem się trium­fal­nie. – Nie cze­ka­li­śmy zno­wu tak dłu­go.

      Ru­szy­li­śmy w ślad za na­szym ogrom­nym ba­ga­żem. Mia­łem ocho­tę po­wie­dzieć coś na te­mat wy­pcha­nych wa­liz Bo­że­ny, ale da­łem spo­kój. Nie chcia­łem do­le­wać oli­wy do ognia.

      Po­dróż upły­wa­ła sto­sun­ko­wo spo­koj­nie, je­że­li nie li­czyć drob­nych utar­czek słow­nych. Bo­że­na zło­ści­ła się na mnie, że nie po­tra­fię otwo­rzyć okna, ja zaś ro­bi­łem jej gorz­kie wy­rzu­ty, że nie wzię­ła na dro­gę nic do pi­cia.

      – Prze­cież mamy trzy ter­mo­sy – ar­gu­men­to­wa­łem. – A wczo­raj ku­pi­łem kilo cy­tryn. Dla­cze­go nie zro­bi­łaś her­ba­ty?

      – Mo­głeś mi przy­po­mnieć – od­burk­nę­ła. – Za­wsze wszyst­ko na mo­jej gło­wie.

      – Nie wszyst­ko, ko­cha­nie. Bi­le­ty ja za­ła­twi­łem. Ja sta­łem w ko­lej­ce, i w „Or­bi­sie” i w „Po­lre­sie”.

      – No to co z tego? Od tego jest męż­czy­zna, żeby za­ła­twiał bi­le­ty. Albo się ma męża, albo się nie ma.

      W Kra­ko­wie wy­sie­dli­śmy. Bo­że­na po­sta­no­wi­ła od­wie­dzić ja­kąś swo­ją dal­szą ro­dzi­nę. Nie sprze­ci­wia­łem się, ale nie bar­dzo mia­łem ocho­tę iść do tej ciot­ki.

      – Je­że­li ci się nie chce, to pój­dę sama – po­wie­dzia­ła zgod­nie Bo­że­na. – Ty pew­nie wo­lisz po­ga­dać z tymi two­imi mi­li­cjan­ta­mi.

      Zde­cy­do­wa­li­śmy