wyżej, żeby lepiej widzieć, ale światło latarni zniknęło za krzakiem. Boka opuścił lornetkę.
– Zniknął – powiedział cicho.
– Ale kto to był?
– Nie mogę powiedzieć. Nie widziałem go zbyt dobrze, a akurat wtedy, kiedy chciałem mu się dokładnie przyjrzeć, zniknął mi z pola widzenia. Póki się nie upewnię, nie mogę na nikogo rzucać podejrzeń…
– Czy to był ktoś z naszych?
– Tak mi się zdaje – odpowiedział smutno dowódca.
– Ależ to zdrada! – krzyknął Czonakosz, zapominając o tym, że należy zachować ciszę.
– Cicho bądź! Jeśli tam dotrzemy, dowiemy się wszystkiego. Do tego momentu musisz być cierpliwy.
Teraz gnała ich naprzód również ciekawość. Boka nie chciał powiedzieć, kogo przypominała mu postać z latarnią. Próbowali zgadywać, ale przewodniczący uciszył ich i zabronił na kogokolwiek rzucać podejrzenia. Z podnieceniem zbiegli ze wzgórza i na dole znów zaczęli się czołgać w trawie. Byli tak przejęci, że nie zwracali uwagi na kaleczące im ręce kolce, pokrzywy czy ostre kamienie. W całkowitym milczeniu szybko zbliżali się do brzegów tajemniczego stawu.
Wreszcie byli na miejscu. Tu już mogli się wyprostować: sitowie, trzciny i nadbrzeżne krzaki były tak wysokie, że całkiem ich zakrywały. Boka, nie tracąc zimnej krwi, wydawał komendy.
– Gdzieś tu, w pobliżu, powinna znajdować się łódka. Ja z Nemeczkiem pójdę szukać łodzi w prawo, a ty, Czonakosz na lewo. Kto pierwszy znajdzie łódkę, ten niech zaczeka przy niej.
Natychmiast ruszyli na poszukiwanie. Ledwo zrobili kilka kroków, Boka dojrzał łódkę wśród sitowia.
– Zaczekajmy – powiedział.
Czekali, aż Czonakosz okrąży cały staw i nadejdzie z drugiej strony. Usiedli na brzegu i przez chwilę patrzyli na gwiaździste niebo. Potem zaczęli nadstawiać uszu z nadzieją, że usłyszą prowadzone na wyspie rozmowy. Nemeczek chciał się popisać przed Boką.
– Słuchaj – powiedział – przyłożę ucho do ziemi, to może coś usłyszę.
– Daj spokój – odpowiedział Boka. – Nie ma co przykładać ucha do ziemi nad stawem. Ale jeśli nachylimy się nad wodą, to będziemy wszystko słyszeć. Widziałem, jak rybacy na Dunaju w taki sposób porozumiewali się ze sobą z obu brzegów rzeki. Zwłaszcza wieczorem głos doskonale niesie się po wodzie.
Pochylili się nad powierzchnią stawu, ale żadnego słowa nie usłyszeli wyraźnie. Z wyspy dobiegały tylko jakieś ściszone głosy i szmery. Wreszcie nadszedł Czonakosz i zrozpaczony zameldował:
– Nigdzie nie ma tej łodzi.
– Nie martw się, staruszku – pocieszył go Nemeczek – znaleźliśmy ją.
Ruszyli razem w stronę łódki.
– Wsiadamy?
– Nie tutaj – postanowił Boka. – Naprzód musimy przeholować łódź na przeciwległy brzeg, żebyśmy nie znaleźli się w pobliżu tego mostu, jeśli nas zauważą. Musimy przeprawić się na wyspę w miejscu najbardziej odległym od mostu. Wtedy będą musieli nadrobić duży kawałek, żeby nas dogonić.
Ta przezorność spodobała się obu chłopcom. Świadomość, że ich dowódca potrafi tak mądrze wszystko przewidywać, dodała im otuchy. Boka odezwał się:
– Czy ktoś z was ma linkę?
Czonakosz miał. Zresztą w kieszeni Czonakosza było wszystko. Nie ma takiego straganu na świecie, na którym byłoby tyle najrozmaitszych rzeczy, co w kieszeniach Czonakosza. A więc miał on przy sobie scyzoryk, sznurek, kulki, mosiężną klamkę, gwoździe, klucze, szmaty, notes, śrubokręt i Bóg jeden wie, co jeszcze. Czonakosz wydobył linkę, a Boka przywiązał ją do znajdującego się na dziobie łodzi kółka. Po czym ostrożnie i powoli zaczęli ciągnąć łódź wzdłuż brzegu, w kierunku przeciwległej strony wyspy. W czasie holowania cały czas bacznie obserwowali wyspę. Kiedy wreszcie dobrnęli do tego miejsca, z którego chcieli się przeprawić, znów usłyszeli gwizd, taki sam jak poprzednio. Tym razem jednak już się nie przestraszyli. Wiedzieli bowiem, że ten gwizd oznacza zmianę warty. Nie bali się również i z tego względu, że poczuli się nagle w ogniu walki. Tak samo bywa z żołnierzami w czasie prawdziwej wojny. Póki nie zobaczą wroga, boją się byle krzaka. Kiedy jednak pierwsza kula świśnie im koło ucha, nabierają odwagi, ryzyko walki wciąga ich bez reszty i nie myślą o tym, że idą po śmierć.
Chłopcy zaczęli wsiadać do łódki. Pierwszy wskoczył Boka. Za nim Czonakosz. Nemeczek lękliwie dreptał po mulistym brzegu.
– Chodźże, staruszku, chodźże – zachęcał go Czonakosz.
– Idę, staruszku, idę – odpowiedział Nemeczek i w tym momencie pośliznął się, ze strachu chwycił trzcinę i nie pisnąwszy nawet, wpadł do wody. Zanurzył się aż po szyję. Nie krzyknął jednak i natychmiast się podniósł. Było tam płytko. Woda ściekała z niego strugami, w dłoni trzymał wciąż kurczowo cieniutką trzcinę i wyglądał bardzo śmiesznie. Czonakosz nie mógł powstrzymać się od śmiechu.
Конец ознакомительного фрагмента.
Текст предоставлен ООО «ЛитРес».
Прочитайте эту книгу целиком, купив полную легальную версию на ЛитРес.
Безопасно оплатить книгу можно банковской картой Visa, MasterCard, Maestro, со счета мобильного телефона, с платежного терминала, в салоне МТС или Связной, через PayPal, WebMoney, Яндекс.Деньги, QIWI Кошелек, бонусными картами или другим удобным Вам способом.