Urząd do spraw Cudzoziemców zwrócił MSZ uwagę, że jeden z Norwegów, którego POT zaakceptował jako kierowcę delegacji chorwackiej, jest w rzeczywistości bośniackim muzułmaninem. Przybył do Norwegii w latach siedemdziesiątych, już od dawna miał obywatelstwo norweskie, ale w roku 1993 oboje jego rodziców i czworo rodzeństwa zaszlachtowali Chorwaci pod Mostarem w Bośni i Hercegowinie. Przeszukując mieszkanie mężczyzny, znaleziono dwa ręczne granaty i list samobójczy. Prasa oczywiście o niczym się nie dowiedziała, ale awantura, która potem nastąpiła, otarła się aż o kręgi rządowe. Dalsza kariera Kurta Meirika zawisła na włosku, dopóki nie zainterweniował Bernt Brandhaug. Sprawę zatuszowano, gdy komisarz odpowiedzialny za kontrolę bezpieczeństwa sam napisał wypowiedzenie. Brandhaug nie pamiętał już jego nazwiska, ale współpraca z Meirikiem od tamtej pory układała się bez zarzutu.
– Bjørn! – zawołał Brandhaug, składając ręce. – Nie możemy się już doczekać, co nam chciałeś powiedzieć. Proszę!
Spojrzenie ministra ledwie przemknęło po współpracownicy Meirika, lecz nie na tyle szybko, by nie zauważył, że kobieta na niego patrzy. Jednak jej oczy pozostawały bez wyrazu, nieobecne. Już miał przytrzymać ją wzrokiem, ciekaw, co by się w nich pojawiło, gdyby się zorientowała, że odpowiada jej spojrzeniem, ale porzucił tę myśl. Chyba rzeczywiście ma na imię Rakel.
5. PARK ZAMKOWY, 5 PAŹDZIERNIKA 1999
– Umarłeś?
Stary człowiek otworzył oczy i dostrzegł nad sobą zarys głowy, ale twarz znikała w aureoli białego światła. Czy to ona? Czy już przyszła po niego?
– Umarłeś? – powtórzył jasny głos.
Nie odpowiedział, bo nie mógł stwierdzić, czy oczy ma otwarte, czy też tylko śni. Czy może, tak jak pytał głos, umarł?
– Jak się nazywasz?
Głowa odsunęła się i teraz zamiast niej widział koronę drzew i błękitne niebo. Coś mu się przyśniło, chyba z wiersza. Niemieckie bombowce nadleciały. Nordahl Grieg. Coś o królu, który uciekł do Anglii. Źrenice znów zaczęły przyzwyczajać się do światła. Przypomniał sobie, że położył się na trawie w Parku Zamkowym, by chwilę odpocząć. Najwidoczniej zasnął. Obok niego przykucnął nieduży chłopczyk, spod czarnej grzywki zerkała para ciemnych oczu.
– Mam na imię Ali – przedstawił się.
Pakistański dzieciak? Chłopiec miał dziwnie zadarty nos.
– „Ali” znaczy „Bóg” – wyjaśnił malec. – A twoje imię co znaczy?
– Nazywam się Daniel – odparł stary i uśmiechnął się. – To imię z Biblii. A znaczy: „Bóg jest moim sędzią”.
Chłopczyk przyglądał mu się z uwagą.
– To znaczy, że ty jesteś Daniel?
– Tak.
Chłopiec dalej nie spuszczał z niego wzroku, aż stary poczuł się nieswojo. Może dzieciak wziął go za bezdomnego, który ułożył się w ubraniu na ziemi, w słońcu, na wełnianym płaszczu służącym za koc?
– Gdzie twoja mama? – spytał, chcąc uniknąć dociekliwego spojrzenia chłopca.
– Tam! – Chłopiec obrócił się i pokazał palcem. W pobliżu siedziały na trawie dwie ciemnoskóre kobiety o wydatnych biustach, przy nich ze śmiechem baraszkowała czwórka dzieci.
– Wobec tego to ja jestem twoim sędzią – stwierdził malec.
– Co?
– Ali to Bóg, prawda? A Bóg jest sędzią Daniela. Ja mam na imię Ali, a ty masz…
Stary wyciągnął rękę, złapał Alego za nos. Chłopczyk aż pisnął z zachwytu. Stary zobaczył, że kobiety odwracają głowy. Jedna już się podnosiła, puścił więc chłopca.
– Twoja mama, Ali – powiedział, kiwając głową w stronę zbliżającej się kobiety.
– Mamo! – zawołał mały. – Jestem sędzią tego pana!
Kobieta krzyknęła coś do chłopca w urdu. Stary uśmiechnął się do niej, lecz ta unikała patrzenia mu w oczy. Sztywno spoglądała na syna, który w końcu posłuchał i podbiegł do niej. Kiedy się odwrócili, kobieta omiotła starego wzrokiem i popatrzyła dalej, jak gdyby był niewidzialny.
Miał ochotę powiedzieć jej, że nie jest żebrakiem, że brał udział w budowaniu tego społeczeństwa. Dawał z siebie, oddawał wszystko, aż nic więcej już mu nie zostało do darowania. Teraz mógł jedynie zwolnić miejsce innym, zrezygnować, poddać się. Ale nie miał siły na rozmowę, był zmęczony i chciał jak najszybciej znaleźć się w domu, odpocząć. Zobaczy, co będzie później. Najwyższy czas, żeby inni zaczęli płacić.
Nie słyszał, że chłopiec jeszcze coś za nim woła.
6. BUDYNEK POLICJI, GRØNLAND, 10 PAŹDZIERNIKA 1999
Ellen Gjelten podniosła głowę i popatrzyła na mężczyznę, który właśnie wpadł do pokoju.
– Dzień dobry, Harry.
– Cholera!
Harry kopnął stojący obok biurka kosz na śmieci tak mocno, że uderzył o ścianę obok krzesła Ellen i potoczył się po podłodze, rozsypując na linoleum swoją zawartość: zgniecione próby raportów (morderstwo na Ekeberg), pustą paczkę po papierosach (camele z nalepką tax free), zielone pudełko po jogurcie Go’morn, gazetę „Dagsavisen”, stary bilet do kina („Filmteater”, Las Vegas Parano), niewykorzystany kupon Lotto, skórkę od banana, magazyn muzyczny („MOJO” nr 69, luty 1999, na okładce zdjęcie grupy Queen), półlitrową plastikową butelkę po coli oraz żółtą karteczkę z numerem telefonu, pod który przez pewien czas Harry zamierzał zadzwonić, ale zrezygnował.
Ellen oderwała wzrok od komputera i popatrzyła na śmieci na podłodze.
– Wyrzucasz „MOJO”, Harry? – spytała.
– Cholera! – powtórzył Harry, zerwał z siebie ciasną marynarkę i cisnął ją na drugi koniec pokoju o powierzchni dwudziestu metrów kwadratowych, który dzielił z sierżant Ellen Gjelten. Marynarka uderzyła w wieszak, ale nie zaczepiła się, tylko upadła na podłogę.
– Co się dzieje? – spytała Ellen, wyciągając rękę, żeby podtrzymać chwiejący się wieszak.
– Znalazłem to w mojej przegródce na pocztę. – Pomachał jakimś dokumentem.
– To wygląda na wyrok.
– No.
– Sprawa Kebabu u Dennisa?
– Właśnie.
– I co?
– Sverre Olsen dostał tyle, ile mógł. Trzy i pół roku.
– O rany! Powinieneś tryskać humorem.
– I tak było przez mniej więcej minutę. Dopóki nie przeczytałem tego. – Podniósł do góry faks.
– Co to jest?
– Kiedy Krohn otrzymał dziś rano kopię wyroku, odpowiedział, że zamierza zgłosić błędy proceduralne.
Ellen skrzywiła się, jakby zjadła coś paskudnego.
– Ojej.
– Chce unieważnić wyrok. Cholera, nie uwierzysz, ale Krohn, ta śliska ryba, złapał nas na przysiędze.
– Na czym