wyszło na światło dzienne.
Holger podziękował, pożegnał się i przystąpił do lektury. Ta jednak napełniła go przygnębieniem. Ta sama smutna śpiewka. Po raz kolejny czytał o tym, jak psychiatra Peter Teleborian przypinał Lisbeth pasami i stosował wobec niej brutalną przemoc. Dokumenty nie zawierały nic nowego, a przynajmniej nic takiego wówczas nie dostrzegł, ale może się mylił. Wystarczyło kilka nieostrożnych słów w więzieniu, a Lisbeth się nakręciła i teraz najwyraźniej zdała sobie sprawę, że była przedmiotem ogólnokrajowego śledztwa. Mówiła, że zna inne dzieci, które były w nie zamieszane, zarówno z pokolenia przed nią, jak i po niej. Nigdy jednak nie znalazła nazwisk ludzi, którzy za to odpowiadali. Wyraźnie się zatroszczyli, by nie figurować w sieci i w żadnych archiwach.
– Mógłbyś tam zajrzeć i sprawdzić, czy uda ci się coś znaleźć? – zapytała przez telefon, a on jak najbardziej zamierzał to zrobić.
Kiedy tylko Lulu przyjdzie mu pomóc.
Z PODŁOGI ZACZĘŁO DOBIEGAĆ syczenie, rozległ się odgłos splunięcia i jeszcze zanim można było rozróżnić jakieś słowa, Faria Kazi wyczuła, że to przekleństwa i pogróżki. Opuściła wzrok na Benito. Ta leżała na brzuchu z rozrzuconymi rękoma. Żadna część jej ciała się nie poruszała, nawet jeden palec. Wyjątek stanowiła głowa, która się uniosła centymetr nad ziemią, i oczy, zerkające z ukosa na Lisbeth Salander.
– Wymierzyłam w ciebie mojego Kerisa!
Jej głos był niewyraźny i tak schrypnięty, że prawie nie przypominał ludzkiego. W myślach Farii jej słowa zlały się w jedno z krwią płynącą z ust.
– Sztylet wskazuje ciebie. Jesteś martwa.
Nie było to nic innego jak wyrok śmierci. Przez chwilę się wydawało, że Benito odzyskała część swojej przewagi. A jednak Lisbeth Salander nie wyglądała na przejętą.
– To przecież ty się wydajesz martwa, prawda? – odparła, jakby w ogóle jej nie słuchała. Jakby Benito przestała dla niej istnieć.
Zamiast tego nasłuchiwała odgłosów z korytarza. Nagle Faria zrozumiała, z jakiego powodu. Było słychać zbliżające się kroki, szybkie i ciężkie. Ktoś pędził w kierunki jej celi, a chwilę później za drzwiami rozległy się głosy, przekleństwa, a potem słowa:
– Przesunąć się, do kurwy nędzy!
Drzwi zostały otwarte, a na progu stanął szef strażników, Alvar Olsen. Miał na sobie niebieską koszulę służbową i ciężko dyszał, jak po biegu.
– Mój Boże, co tu się stało? – zapytał.
Jego spojrzenie wędrowało tam i z powrotem, od leżącej na podłodze Benito do stojącej nad nią Lisbeth i Farii, która siedziała na łóżku.
– Co tu się stało? – powtórzył.
– Widzisz, co tam leży? – odparła Lisbeth Salander.
Alvar opuścił wzrok i zobaczył sztylet w krwawej strudze przed jej prawą dłonią.
– Co, do diabła? – zawołał.
– No właśnie. Ktoś wniósł nóż mimo waszych wykrywaczy metalu. Oto co się stało: pracownicy dużego więzienia stracili panowanie nad sytuacją i kompletnie nie udało im się ochronić zagrożonej więźniarki.
– Ale to… to… – mamrotał oszołomiony Alvar, wskazując na szczękę Benito.
– To jest coś, co powinieneś był zrobić już dawno temu.
ALVAR WBIŁ WZROK w Benito, która leżała na podłodze z wykręconą rozbitą twarzą, brocząc krwią ze szczęki.
– Mój Keris jest skierowany w twoją stronę. Umrzesz, Salander, umrzesz – cedziła, a Alvar czuł, że panika wzbiera w nim nie na żarty. Przycisnął alarm na pasku i zaczął wołać o pomoc.
– Ona cię zabije – powiedział.
– To już moje zmartwienie – odparła Lisbeth. – Gorsze śmiecie próbowały mnie dopaść.
– Nie ma nikogo gorszego.
Kawałek dalej w korytarzu rozległy się kroki. Czyżby ci idioci przez cały czas byli w pobliżu? – pomyślał. Wcale by go to nie zdziwiło. Poczuł gwałtownie wzbierającą wściekłość. Zaczął myśleć o Vildze, o groźbach pod ich adresem i o całym oddziale, który tak się splamił. Jeszcze raz spojrzał na Lisbeth Salander i przypomniał sobie jej słowa: powinien był to zrobić już dawno temu. Nagle poczuł instynktownie, że musi zadziałać. Musi odzyskać godność. Nie zdążył jednak nic zrobić. Do środka wpadli Harriet i Fred i potoczyli wzrokiem po celi. Byli jak sparaliżowani. Tak samo jak on przed chwilą spojrzeli na leżącą na podłodze Benito i tak samo jak on usłyszeli mamrotane przekleństwa. Różnica polegała tylko na tym, że nie dało się już zrozumieć całych zdań. W złowieszczym słowotoku dało się rozpoznać tylko urywane słowa Ke i Kri.
– O cholera! – zaczął wrzeszczeć Fred. – O cholera!
Alvar zrobił krok do przodu i odchrząknął. Dopiero wtedy Fred na niego spojrzał. Jego oczy wypełniało przerażenie. Miał pot na czole i na policzkach.
– Harriet, zadzwonisz po karetkę? – zapytał Alvar. – Szybko, szybko! A ty, Fred…
Nie bardzo wiedział, co powiedzieć. Przede wszystkim chciał zyskać trochę czasu i wzmocnić swój autorytet. Najwyraźniej jednak mu się nie udało, bo Fred mu przerwał tym samym rozemocjonowanym tonem:
– Pieprzona katastrofa. Co tu się wydarzyło?
– Zaczęła rzucać groźbami – odparł Alvar.
– Uderzyłeś ją czy jak?
Na początku Alvar milczał. Po chwili jednak przypomniał sobie lodowatą dokładność, z jaką Benito opisała drogę do klasy Vildy. I to, jak podała kolor kaloszy jego córki…
– Ja… – zaczął.
Zawahał się. Od razu poczuł, że w słowie „ja” jest coś, co jednocześnie go przeraża i przyciąga. Posłał spojrzenie Lisbeth Salander. Pokręciła głową, jakby dokładnie zrozumiała. Nie, pomyślał. Niech się dzieje, co chce. Czuł, że to będzie słuszne.
– Nie miałem wyjścia – oznajmił.
– Co? Cholernie źle to wygląda. Benito, Benito, jak się czujesz? – mamrotał Fred.
To była kropla, która przelała czarę wielomiesięcznego ochraniania i przymykania oczu.
– Zamiast się przejmować Benito, powinieneś się martwić o Farię – syknął. – Pozwoliliśmy zatruć i zniszczyć cały oddział. Spójrz, na podłodze leży sztylet. Widzisz go? Benito udało się go wnieść na oddział. Przemyciła tu pieprzone narzędzie zbrodni i właśnie miała zaatakować Farię, kiedy ja…
Znów się zawahał. Szukał słów. Tak jakby dopiero w tej chwili zdał sobie sprawę z rozmiarów swojego kłamstwa. Niemal desperacko spojrzał jeszcze raz na Lisbeth Salander. Z nadzieją na ratunek. Ale ratunek nadszedł z innej strony.
– Chciała mnie zabić – odezwała się siedząca na łóżku Faria Kazi i wskazała małe rozcięcie na szyi.
To dzięki temu w Alvara na nowo wstąpiła odwaga.
– Co niby miałem zrobić? – dodał. – Czekać i patrzeć, czy wszystko się ułoży? – wycedził i znów się poczuł trochę lepiej, mimo że coraz mocniej uświadamiał sobie, w jaką kabałę się wplątał.
Było jednak za późno na odwrót. Osadzone