David Lagercrantz

Millennium


Скачать книгу

się zastanawiać, czy mimo wszystko nie powinien wykonać jakiegoś manewru albo po prostu zacząć wołać o pomoc. Nie mógł się skupić, ból zawładnął jego umysłem. Jak przez mgłę widział Salander, był przestraszony i zdezorientowany. Możliwe, że mimo wszystko dotknął alarmu, bardziej odruchowo niż świadomie. Nie zdążył jednak nic zrobić. Poczuł kolejny cios w żołądek, zwinął się do pozycji embrionalnej i dyszał jeszcze mocniej.

      – Sam widzisz – odezwała się Salander. – Nie był to dobry pomysł. Ale wiesz co? Naprawdę mi się nie podoba, że muszę ci robić krzywdę. Czy kiedyś nie byłeś małym bohaterem? Wybawcą mamy czy jakoś tak? Coś mi się obiło o uszy. Teraz całe to miejsce trafił szlag, a ostatnio znów zostawiłeś Farię Kazi na pastwę losu. Muszę cię ostrzec: nie podoba mi się to.

      Nie umiał na to odpowiedzieć.

      – Ta dziewczyna dość już przeszła. To się musi skończyć – ciągnęła.

      Alvar skinął głową, choć sam nie wiedział dlaczego.

      – Cudownie. Już jesteśmy zgodni – mówiła dalej. – Czytałeś o mnie w gazetach?

      Znów skinął głową. Trzymał ręce dobry kawałek od paska.

      – W porządku. Wobec tego wiesz, że się nie cofam przed niczym. Ani na milimetr. Ale może ty i ja możemy zawrzeć mały deal.

      – Co? – wysyczał.

      – Pomogę ci uporządkować to miejsce i dopilnować, żeby Benito i jej gorylice nawet się nie zbliżyły do Farii Kazi, a ty… pożyczysz mi komputer.

      – Nigdy! Ty… – próbował zaczerpnąć oddech – …ty mnie pobiłaś. Doigrałaś się.

      – Sam sobie nagrabiłeś – odparła. – Ludzie są tu dręczeni i bici, a ty nawet nie kiwniesz palcem. Wyobrażasz sobie, jaki to skandal? Duma więziennictwa znalazła się w rękach małego Mussoliniego!

      – Ale… – zaczął.

      – Żadnych ale! Pomogę ci to posprzątać. Najpierw jednak zaprowadzisz mnie do komputera z dostępem do sieci.

      – Nie ma, kurwa, mowy – odparł, siląc się na twardy ton. – W całym korytarzu są kamery. Masz przesrane.

      – No to oboje mamy przesrane. Dla mnie to jak najbardziej okej – oznajmiła, a wtedy Alvar pomyślał o Mikaelu Blomkviście.

      W ciągu krótkiego pobytu Salander w zakładzie odwiedził ją dwa albo trzy razy. Alvar nie miał najmniejszej ochoty, żeby Blomkvist rozgrzebywał jego brudy. Co powinien zrobić? Nie mógł myśleć jasno, a tym bardziej uznać za prawdopodobne, że historia o panoszącej się na oddziale Benito mogłaby zostać opublikowana i udokumentowana. Odczuwał zbyt silny ból, żeby się zdobyć na racjonalne rozważania. Dotknął ramienia i brzucha, i choć sam nie do końca wiedział, co ma na myśli, stwierdził:

      – Nie mogę niczego zagwarantować.

      – Ja też, więc to bez znaczenia. No już, wstawaj!

      – W części administracyjnej na pewno spotkamy kogoś z personelu – powiedział.

      – W takim razie udawaj, że mamy jakieś zadanie na zajęcia. Ty i ja. W końcu tak pięknie zaczęliśmy od testu na inteligencję.

      Wstał i zachwiał się na nogach. Jarzeniówka na suficie zawirowała mu nad głową niczym błędny ognik albo spadająca gwiazda. Zrobiło mu się niedobrze.

      – Poczekaj chwilę, muszę… – powiedział.

      Salander go wyprostowała i przeczesała mu włosy, jakby chciała go upiększyć. Potem znów go uderzyła. Poczuł śmiertelne przerażenie. Tym razem jednak cios nie był bolesny. Wręcz przeciwnie. Nastawiła mu bark i najgorszy ból minął.

      – No to idziemy – zarządziła.

      Zaczął się zastanawiać, czy nie zawołać o pomoc i nie nacisnąć przycisku alarmowego. Rozważał, czy nie uderzyć jej pałką i nie psiknąć w oczy gazem pieprzowym. A jednak ruszył przed siebie, tak po prostu. Szedł korytarzem z Lisbeth Salander, jakby nic się nie stało. Otworzył śluzę kartą z czipem, wystukał kod i miał tylko nadzieję, że po drodze nikogo nie spotkają. Tymczasem natknęli się na Harriet, jego chytrą koleżankę, tak śliską, że nawet nie wiedział, za kim jest – za Benito czy za władzami porządkowymi. Czasem myślał, że i za jednym, i za drugim, bo zawsze stawała po tej stronie, która w danej chwili dawała jej lepsze możliwości.

      – Cześć – wykrztusił.

      Włosy Harriet były związane w koński ogon, a oczy i usta wyglądały surowo. Czasy, kiedy uważał ją za atrakcyjną, wydawały się odległe.

      – Dokąd idziecie? – zapytała.

      Alvar doszedł do wniosku, że może i on jest szefem, ale kiedy Harriet spojrzy podejrzliwie, nie będzie miał nic na swoją obronę, nic, czym mógłby poskromić ten wzrok.

      – Chcieliśmy… Mieliśmy zamiar… – zaczął mamrotać. Nic oprócz wyznaczenia kolejnego zajęcia dla Lisbeth nie przychodziło mu do głowy, lecz był na tyle rozsądny, by wiedzieć, że Harriet tego nie kupi. – …zadzwonić do adwokata Salander – dokończył.

      Czuł, że mu nie uwierzyła, tym bardziej że na pewno był blady i miał mgliste spojrzenie. Najchętniej znów upadłby na podłogę i zaczął wzywać pomocy. Zamiast tego z niespodziewaną mocą w głosie dodał:

      – Adwokat jutro rano przylatuje do Dżakarty.

      Nie miał pojęcia, skąd mu się wzięła Dżakarta. Wiedział tylko, że komunikat jest wystarczająco konkretny i dziwny, żeby uznać go za prawdę.

      – Okej, rozumiem – odparła Harriet tonem, który bardziej pasował do jej pozycji, i poszła.

      Kiedy byli pewni, że zniknęła z pola widzenia, ruszyli dalej do jego gabinetu.

      Gabinet był świętością. Zawsze zamykał drzwi, nikt z osadzonych nie mógł przebywać w środku, a tym bardziej korzystać z telefonu. Ale właśnie tam zmierzali i przy odrobinie szczęścia lub pecha chłopcy z centrali monitoringu zdążyli już zobaczyć, że po zamknięciu drzwi przeszli na stronę personelu. To zaś znaczyło, że w każdej chwili mogą zacząć przychodzić ludzie i pytać, co jest grane. Cokolwiek się stanie, nie będzie dobrze. Musiał coś zrobić. Dotknął paska. A jednak nie włączył alarmu. Za bardzo się wstydził, a może, chcąc nie chcąc, był też zafascynowany. Zaciekawiony. Co też ona wymyśli?

      Otworzył drzwi kluczem i wpuścił ją do środka. Nagle dotarło do niego, jak beznadziejne jest to wnętrze. Czy to nie żałosne – zwłaszcza po tym, jak został nazwany synkiem mamusi – że na tablicy powiesił duże zdjęcia mamy, nawet większe od tych przedstawiających Vildę. Już dawno powinien był je zdjąć, posprzątać, złożyć wypowiedzenie i nigdy więcej nie mieć do czynienia z kryminalistami. A tymczasem stał tu. Zamknął drzwi, a Lisbeth Salander posłała mu mroczne, zdeterminowane spojrzenie.

      – Mam problem – oznajmiła.

      – Jaki?

      – Ty nim jesteś.

      – W jakim sensie?

      – Jeśli cię wypuszczę, uruchomisz alarm. Ale jeśli zostaniesz, zobaczysz, co robię, a to też nie będzie dobre.

      – Popełnisz przestępstwo? – zapytał.

      – Prawdopodobnie – odparła.

      Alvar pomyślał, że albo znowu coś przeskrobała, albo kompletnie jej odbiło.

      Po raz trzeci albo czwarty uderzyła go w splot słoneczny.