Jeffery Deaver

Ogród bestii


Скачать книгу

887c0-7216-5553-9b8e-f89593381209.jpg" alt="Ogród bestii"/>

      Jeffery Deaver

      Ogród bestii

      Przełożył

       Łukasz Praski

      Wydawnictwo Prószyński i S-ka

       Pamięci Hansa i Sophie Schollów,rodzeństwa straconego w 1943 roku za protesty antynazistowskie; dziennikarza Carla von Ossietzky’ego, który podczas pobytu w obozie w Oranienburgu otrzymał Nagrodę Nobla; Wilhelma Kruzfelda, berlińskiego policjanta, który nie pozwolił tłumowi zniszczyć synagogi podczas inspirowanych przez nazistów antyżydowskich zamieszek znanych pod nazwą Noc Kryształowa… Pamięci czworga ludzi, którzy ujrzeli zło i powiedzieli „nie”.

      „[W Berlinie] wszędzie szeptano. O nielegalnych aresztowaniach o północy, o więźniach torturowanych w koszarach SA… Szepty ginęły we wściekłym krzyku głosów rządu, który tysiącem ust wszystkiemu zaprzeczał”.

      Christopher Isherwood, „Opowieści berlińskie”

Część I. ŻOŁNIERZ MAFII PONIEDZIAŁEK, 13 LIPCA 1936

      Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym

      20% rabatu na kolejne zakupy na litres.pl z kodem RABAT20

      1

      Ledwie wszedł do tego mieszkania, wiedział, że już po nim.

      Wytarł spoconą dłoń i rozejrzał się po ciemnej norze, w której było cicho jak w kostnicy, jeśli nie liczyć odgłosów wieczornego ruchu na ulicach Hell’s Kitchen i szelestu zatłuszczonej rolety, ilekroć obrotowy wentylator z Montgomery Ward kierował swój gorący oddech w stronę okna.

      Ten widok nie wróżył niczego dobrego.

       Coś tu nie gra…

      Powinien tu znaleźć Malone’a, zalanego w pestkę i odsypiającego jakąś popijawę. Ale go nie było. Ani też butelek whisky czy nawet śladu zapachu burbona, jedynego alkoholu, jakim raczył się ten śmieć. W ogóle wszystko wskazywało na to, że lokator od jakiegoś czasu nie odwiedzał mieszkania. Numer nowojorskiego „Sun” na stoliku pochodził sprzed dwóch dni. Obok stała zimna popielniczka i szklanka z siną aureolą zaschniętego mleka.

      Pstryknął włącznikiem światła.

      Faktycznie, z boku znajdowały się drugie drzwi, tak jak zauważył z korytarza, kiedy rozglądał się tu wczoraj. Ale zabite na głucho. A okno wychodzące na schody przeciwpożarowe? Jasny gwint, zamknięte na amen siatką drucianą, której nie udało mu się dojrzeć z alejki. Drugie okno było otwarte, lecz od bruku dzieliło je dwanaście metrów.

      Żadnej drogi ucieczki…

      Paul Schumann zaczął się zastanawiać. Gdzie jest Malone?

      Malone nawiał, chlał piwo w Jersey lub zmienił się w posąg na betonowej podstawie i zniknął pod molem w Red Hook.

      Nieważne.

      Paul zdał sobie sprawę, że cokolwiek się stało z tym moczymordą, wystawiono mu go tylko na przynętę, a wiadomość, że dziś znajdzie tu śmiecia, była bzdurą do kwadratu.

      Z korytarza dobiegło szuranie stóp. Szczęk metalu.

       Coś tu bardzo nie gra…

      Paul położył pistolet na stole w pokoju, wyciągnął chustkę i osuszył twarz. Nad Nowy Jork nadciągnęły duszne i palące żywym ogniem upały znad Środkowego Zachodu. Ale nie można paradować bez marynarki, kiedy za paskiem nosi się tak więc Paul był skazany na garnitur. Dziś miał na sobie lżejszy, jednorzędowy, zapinany na jeden guzik, z szarego lnu. Biała bawełniana koszula z przypinanym kołnierzykiem zdążyła przesiąknąć potem.

      Na korytarzu, gdzie na pewno już się na niego szykowali, znów rozległ się szelest. Jakiś szept, po chwili znów metaliczny brzęk.

      Paul zastanawiał się, czy wyjrzeć przez okno, lecz bał się, że mogą mu strzelić w głowę. Przed pochówkiem chciał się pokazać w otwartej trumnie, a nie znał specjalistów pogrzebowych, którzy potrafiliby dobrze zamaskować ranę po kuli albo śrucie.

      Kto mu deptał po piętach?

      Na pewno nie Luciano, facet, który go wynajął, by zdjął Malone’a. I nie Meyer Lansky. Fakt, obaj byli niebezpieczni, ale nie podstępni. Paul zawsze doskonale wywiązywał się z zadań, jakie mu zlecali, nigdy nie pozostawiając najmniejszych śladów, które wskazywałyby na ich związek z robotą. Poza tym gdyby któryś z nich chciał się Paula pozbyć, nie nadawałby mu lipnej roboty. Paul po prostu by zniknął.

      Zatem kto postanowił wejść mu w drogę? Jeżeli to O’Banion albo Rothstein z Williamsburga, albo Valenti z Bay Ridge, to za kilka minut mógł się pożegnać z życiem.

      Jeśli to ten elegancik Tom Dewey, śmierć nadejdzie dopiero za jakiś czas – potrzebny do skazania go i posłania na krzesło elektryczne w Sing-Singu.

      W korytarzu odezwały się głosy. Metal szczęknął o metal.

      Chociaż patrząc na to z drugiej strony, skonstatował z krzywym uśmiechem, na razie wszystko szło jak po maśle. Wciąż żył.

      I cholernie chciało mu się pić.

      Podszedł do lodówki i ją otworzył. Trzy butelki mleka – w dwóch już zsiadło – pudełko sera Kraft i brzoskwiń Sunsweet. Parę butelek coli Royal Crown. Znalazł otwieracz i zdjął kapsel.

      Usłyszał skądś radio. Grało „Stormy Weather”.

      Siadając z powrotem przy stole, dostrzegł swoje odbicie w zakurzonym lustrze wiszącym nad obitą emaliowaną umywalką. Pomyślał, że jego jasnoniebieskie oczy zdradzały mniejsze zaniepokojenie, niż powinny. Na twarzy odbijało się jednak znużenie. Był postawnym mężczyzną – miał około dwóch metrów wzrostu i ważył ponad sto kilogramów. Rudobrązowe włosy odziedziczył po matce, jasną cerę zawdzięczał niemieckim przodkom ojca. Skóra była nieco zeszpecona – nie po ospie, lecz po kontakcie z pięściami w młodości i rękawicami Everlast w późniejszych czasach. I po upadkach na ring i beton.

      Popijał gazowany napój. Ostrzejszy niż coca-cola. Smakował mu.

      Paul zastanawiał się nad swoją sytuacją. Jeżeli to O’Banion, Rothstein albo Valenti, to każdy z nich miał gdzieś Malone’a, stukniętego niciarza ze stoczni, który został bandytą i zabił żonę gliny w bardzo nieprzyjemny sposób, grożąc tym samym każdemu stróżowi prawa, który miał ochotę wplątać go w kłopoty. Wszyscy szefowie w okolicy, od Bronksu do Jersey, byli wstrząśnięci tym, co zrobił. Gdyby więc któryś z nich chciał zdjąć Paula, czemu nie miałby zaczekać, aż on pierwszy rozwali Malone’a?

      Czyli prawdopodobnie Dewey.

      Przygnębiła go myśl o czekaniu na egzekucję w mamrze. Chociaż prawdę mówiąc, Paul w głębi duszy nie przejmował się za bardzo, że mogą go zgarnąć. Tak jak w dzieciństwie, gdy bez namysłu stawał do walki przeciw dwóm lub trzem większym od siebie dzieciakom, prędzej czy później trafiał na jakiegoś silnego smarkacza, który porachował mu kości. Wiedział, że w jego obecnej profesji będzie tak samo: kiedyś i tak dopadnie go Dewey albo O’Banion.

      Pomyślał o jednym z ulubionych powiedzonek ojca: „I po dobrym, i po złym dniu słońce w końcu zachodzi”. Pulchny staruszek strzelał kolorowymi szelkami, dodając: „Głowa do góry. Jutro zupełnie nowa gonitwa”.

      Nagle skoczył jak oparzony, ponieważ zadzwonił telefon.

      Paul długo wpatrywał się w czarny bakelit. Dopiero po siódmym czy ósmym dzwonku podniósł słuchawkę.

      – Tak?

      – Paul – powiedział młody, wyraźny i chłodny głos. Nie należał do nikogo z okolicy.

      – Wiesz dobrze, że to ja.

      –