Jeffery Deaver

Ogród bestii


Скачать книгу

kwiaty, lecz ziemia stanowiła taki luksus, że byli zmuszeni wykorzystywać każdy jej skrawek. Ścieżka prowadziła tylko w jednym kierunku, na Rosenthaler Strasse. Wybiegli na nią i rozejrzeli się po zatłoczonej ulicy. Nigdzie ani śladu podejrzanego.

      Kohl był wściekły. Gdyby nie zagadał go Krauss, mieliby znacznie większą szansę zatrzymania człowieka w kapeluszu. Ale przede wszystkim był zły na siebie za niefrasobliwość, jaką chwilę wcześniej wykazał na tarasie.

      – W pośpiechu przypaliliśmy skórkę – mruknął do Janssena. – Ale może uda się uratować część chleba. – Odwrócił się i ciężkim krokiem wrócił do głównego wejścia „Ogrodu Letniego”.

      Paul, Morgan i chudy, nerwowy człowiek, który kazał nazywać się Maksem, stali pod kilkoma lipami na Rosenthaler Strasse, piętnaście metrów od restauracji.

      Obserwowali mężczyznę w białym garniturze i jego młodszego towarzysza, jak wybiegli do ogródka, rozejrzeli się po ulicy i wrócili do restauracji.

      – Niemożliwe, żeby to nas szukali – rzekł Morgan.

      – Ale na pewno kogoś szukali – odparł Paul. – Wyszli minutę po nas. To nie zbieg okoliczności.

      – Myśli pan, że to gestapo? – zapytał drżącym głosem Max. – Albo kripo?

      – Co to jest kripo? – spytał Paul.

      – Policja kryminalna. W cywilu.

      – Musieli być z policji, wszystko jedno jakiej – oświadczył Paul. Nie miał wątpliwości. Podejrzewał to od chwili, gdy zobaczył dwóch ludzi zbliżających się do „Ogrodu Letniego”. Specjalnie wybrał stolik pod oknem, aby mieć na oku ulicę i okazało się, że słusznie, ponieważ dostrzegł tych facetów – tęgiego w panamie i szczuplejszego i młodszego w zielonym garniturze, którzy wypytywali o coś klientów na tarasie. Potem młodszy gdzieś odszedł – prawdopodobnie obstawić tylne wyjście – a glina w białym garniturze podszedł do wywieszonego przed drzwiami menu i studiował je o wiele za długo.

      Paul zerwał się wtedy z krzesła, rzucił na stół pieniądze – głównie banknoty, na których odnalezienie odcisków palców jest prawie niemożliwe – i warknął: „Wychodzimy”. Z Morganem i przerażonym Maksem, który podążył za nimi, wyśliznęli się bocznymi drzwiami, zaczekali przed ogródkiem, aż gliniarz wejdzie do restauracji, a potem szybko wyszli na Rosenthaler Strasse.

      – Policja – wymamrotał Max, bliski płaczu. – Nie… nie…

      Zbyt wielu ludzi cię tu szuka… zbyt wielu ludzi cię śledzi i zbyt wielu jest gotowych na ciebie donosić.

       Jestem gotów zrobić wszystko dla niego i dla partii…

      Paul ponownie spojrzał w kierunku „Ogrodu Letniego”. Nikt ich nie gonił. Mimo wszystko czuł palącą potrzebę wydobycia od Maksa informacji o miejscu pobytu Ernsta, by jak najprędzej zabrać się do roboty. Odwrócił się, mówiąc:

      – Muszę wiedzieć… – ale nie dokończył.

      Max zniknął.

      – Gdzie on jest?

      Morgan też się odwrócił.

      – Niech to szlag – mruknął po angielsku.

      – Zdradził nas?

      – Niemożliwe, też zostałby aresztowany. Ale… – Morgan urwał, spoglądając gdzieś za plecami Paula. – Nie!

      Obróciwszy się na pięcie, Paul ujrzał Maksa dwie przecznice dalej. Stał w grupce ludzi zatrzymanych przez dwóch mężczyzn w czarnych mundurach, których najwyraźniej nie zobaczył.

      – Kontrola SS.

      Max rozejrzał się nerwowo, ocierając twarz i czekając na swoją kolej przesłuchania przez funkcjonariuszy SS. Miał minę skruszonego nastolatka.

      – Nie musi się niczego bać – szepnął Paul. – Papiery ma w porządku. Dał nam zdjęcia Ernsta. Jeżeli nie wpadnie w panikę, nic mu się nie stanie.

      Uspokój się, powiedział mu w duchu Paul. Nie rozglądaj się…

      Wtedy Max uśmiechnął się i podszedł bliżej esesmanów.

      – Będzie dobrze – powiedział Morgan.

      Nie będzie, pomyślał Paul. Chłopak wszystko sknoci.

      Właśnie w tym momencie Max odwrócił się i uciekł.

      Funkcjonariusze SS odsunęli na bok dwoje ludzi, z którymi rozmawiali, i ruszyli za nim w pościg.

      – Stać, natychmiast, stać!

      – Nie! – szepnął Morgan. – Dlaczego to zrobił? Dlaczego?

      Bo był śmiertelnie przerażony, pomyślał Paul.

      Max był szczuplejszy od esesmanów ubranych w niewygodne mundury i zwiększał dystans.

      Może mu się uda. Może…

      Huknął strzał i Max runął na beton, a na jego plecach wykwitła plama krwi. Paul obejrzał się. To stojący po drugiej stronie ulicy trzeci funkcjonariusz wyciągnął pistolet i strzelił. Max zaczął się czołgać w stronę krawężnika, ale dogonili go dwaj esesmani, dysząc ciężko. Jeden wyszarpnął z kabury pistolet i strzelił biedakowi w głowę, a potem oparł się o słup latarni, z trudem łapiąc oddech.

      – Idziemy – szepnął Paul. – Chodź!

      Zawrócili i poszli Rosenthaler Strasse na północ wraz z innymi przechodniami, którzy wolno oddalali się od miejsca strzelaniny.

      – Boże wielki – mruknął Morgan. – Przez cały miesiąc nad nim pracowałem i trzymałem go za rękę, kiedy zbierał informacje o Ernście. I co teraz zrobimy?

      – Wszystko jedno, co postanowimy, ale zróbmy to szybko; ktoś może go skojarzyć… – obejrzał się na leżące na ulicy ciało – z Ernstem.

      Morgan westchnął, zastanawiając się przez chwilę.

      – Nie znam nikogo z otoczenia Ernsta… ale mam człowieka w Ministerstwie Informacji.

      – Masz kogoś w samym ministerstwie?

      – Narodowi socjaliści to paranoicy, ale mają jedną wadę, która to równoważy – są zbyt pewni siebie. Mają tylu agentów, a do głowy im nie przyjdzie, że ktoś mógłby ich infiltrować. Mój człowiek jest zwykłym urzędnikiem, ale być może czegoś się dowie.

      Przystanęli na zatłoczonym rogu ulicy.

      – Pojadę po rzeczy do wioski olimpijskiej i przeniosę się do pensjonatu – powiedział Paul.

      – Lombard, w którym dostaniemy karabin, jest niedaleko stacji Oranienburg. Spotkajmy się na placu Listopada 1923, pod pomnikiem Hitlera. Powiedzmy, o wpół do piątej. Masz plan miasta?

      – Trafię.

      Podali sobie ręce i rzucając ostatnie spojrzenie na ludzi stojących wokół zwłok nieszczęsnego Maksa, ruszyli w przeciwnych kierunkach. Znów rozbrzmiały syreny, dźwięcząc na ulicach, czystych i pełnych miłych, uśmiechniętych ludzi – ulicach, które w ciągu dwóch godzin były świadkiem dwóch zabójstw.

      Nie, myślał Paul, nieszczęsny Max jednak go nie zdradził. Lecz drugi wniosek był bardziej niepokojący: tamci dwaj gliniarze albo agenci gestapo bez niczyjej pomocy tropili Morgana lub Paula – lub obu – od Dresden Allee do „Ogrodu Letniego”, gdzie zjawili się o kilka minut za późno, by ich złapać. Tak doskonałej pracy policji nie widział nawet w Nowym Jorku. Kim oni są, do diabła?

      – Johann – pytał kelnera Willi Kohl. – Co dokładnie miał na sobie ten człowiek w brązowym