Zygmunt Zeydler-Zborowski

Kryminał


Скачать книгу

dwie­ście zło­tych.

      – Ile je­stem dłuż­na panu dok­to­ro­wi?

      Or­łow­ski po­wstrzy­mał ją ru­chem ręki.

      – Nie, nie. Pro­szę niech pani zo­sta­wi. Na to bę­dzie je­szcze czas.

      – Ależ dla­cze­go…?

      – Dla­te­go, że pani bę­dzie mia­ła róż­ne wy­dat­ki. Trze­ba ku­pić le­kar­stwa. Może trze­ba bę­dzie po­my­śleć o ja­kimś wy­jeź­dzie. Jak wszyst­ko pój­dzie do­brze, to za­pro­si mnie pani na dużą kawę z szar­lot­ką. Prze­pa­dam za szar­lot­ka­mi z kre­mem.

      Scho­dząc ze scho­dów, Han­ka do­zna­wa­ła dziw­ne­go uczu­cia. Była naj­wy­raź­niej pod uro­kiem dok­to­ra Or­łow­skie­go. I nie tyl­ko jako le­karz zro­bił na niej wra­że­nie. Nig­dy jesz­cze do­tych­czas ża­den męż­czy­zna tak jej się nie po­do­bał.

      Iga cze­ka­ła w „Nie­spo­dzian­ce”. Była drob­na i prze­raź­li­wie chu­da. Pa­li­ła pa­pie­ro­sy bez munsz­tu­ków, a głów­ne jej po­ży­wie­nie sta­no­wi­ła czar­na kawa i kost­ki cu­kru. Pa­sja­mi lu­bi­ła da­wać do­bre rady, or­ga­ni­zo­wać ży­cie swym bli­źnim. Koło swo­ich spraw na­to­miast zu­peł­nie nie umia­ła cho­dzić i co pe­wien czas po­pa­da­ła w ja­kieś strasz­li­we ta­ra­pa­ty, z któ­rych wy­cią­ga­li ją przy­ja­cie­le z nie­ma­łym na­kła­dem sił i pie­nię­dzy. Za każ­dym ra­zem Igu­sia so­len­nie obie­cy­wa­ła, że na przy­szłość bę­dzie ostroż­na i że się nie da na­brać, ale po pew­nym cza­sie zno­wu zwy­cię­żał nie­po­praw­ny jej opty­mizm i wia­ra w lu­dzi. Za­po­mi­na­ła o nie­daw­nej po­raż­ce ży­cio­wej i ru­sza­ła ku no­wym kło­po­tom. Na wi­dok Han­ki po­de­rwa­ła się ze swe­go miej­sca tak ener­gicz­nie, że wy­la­ła kawę i zrzu­ci­ła ze sto­li­ka ta­le­rzyk z cia­stkiem.

      – Bój się Boga dziew­czy­no! Co się z tobą dzie­je? My­śla­łam już, że po­sta­no­wi­łaś za­no­co­wać u tego esku­la­pa.

      – Może nie mia­ła­bym nic prze­ciw­ko temu – uśmiech­nę­ła się Han­ka. Iga była wy­raź­nie za­sko­czo­na. Po­wie­dzia­ła:

      – No, no – i uważ­nie przyj­rza­ła się przy­ja­ciół­ce. – Taki in­te­re­su­ją­cy?

      – Nie­zwy­kle. Wspa­nia­ły męż­czy­zna. Co za kul­tu­ra, co za wdzięk, jaka swo­bo­da w spo­so­bie by­cia. No, po­wia­dam ci, je­stem ocza­ro­wa­na.

      – Ile wziął?

      – Nie chciał wziąć ani gro­sza.

      Iga gwizd­nę­ła ci­cho.

      – No to ro­zu­miem dla­cze­go je­steś nim tak za­chwy­co­na.

      – Nie wy­głu­piaj się. Ja mó­wię zu­peł­nie po­waż­nie. To uro­czy fa­cet.

      – Co ci po­wie­dział?

      – Po­ra­dził mi, że­bym wy­je­cha­ła na urlop.

      – No wi­dzisz. Prze­cież to samo ja ci mó­wię. Je­steś prze­mę­czo­na. Po­trzeb­ny ci jest wy­po­czy­nek i to wszyst­ko. A ty so­bie wbi­jasz do gło­wy, że masz fio­ła. Bzdu­ry.

      – A jed­nak Ze­lman…

      – Idio­ta, ten cały Ze­lman. To na­uko­wiec. Tacy naj­gor­si. Wiecz­nie tyl­ko teo­re­ty­zu­ją. I żeby móc się po­pi­sać tymi swo­imi teo­re­tycz­ny­mi kon­cep­cja­mi, w naj­zdrow­szym czło­wie­ku do­pa­tru­ją się ja­kichś skom­pli­ko­wa­nych i nie­bez­piecz­nych cho­rób. Mó­wię ci, że nie­raz le­piej mieć do czy­nie­nia z do­świad­czo­nym fel­cze­rem ani­że­li z prze­mą­drza­łym pro­fe­so­rem, któ­ry chce na siłę uży­wać tych swo­ich mą­dro­ści, trze­ba czy nie trze­ba.

      Han­ka do­tknę­ła ręki przy­ja­ciół­ki.

      – Pro­szę cię, Igu­siu, nie mów­my o cho­ro­bach. Mam już do­syć tego te­ma­tu.

      – Wie­rzę ci. Więc po­wia­dasz, że ten Or­łow­ski to taki faj­ny fa­cet.

      – Fan­ta­stycz­ny.

      – A mnie się zda­wa­ło, że to ja­kiś sta­ry dzia­dy­ga.

      – No cóż… mło­dzie­niec to oczy­wi­ście nie jest. My­ślę, że bę­dzie miał pięć­dzie­siąt kil­ka lat, ale bar­dzo jesz­cze in­te­re­su­ją­cy. Ten jego spo­koj­ny i opa­no­wa­ny spo­sób by­cia. Ta ła­twość w pro­wa­dze­niu roz­mo­wy. Ten ja­kiś trud­ny do spre­cy­zo­wa­nia oso­bi­sty wdzięk. Poza tym jest wy­bit­nie in­te­li­gent­ny. Roz­mo­wa z nim to praw­dzi­wa przy­jem­ność.

      – Wszyst­kie­go mo­gła­bym się spo­dzie­wać – uśmiech­nę­ła się Iga – tyl­ko nie tego, że cię le­karz ocza­ru­je. Tak go wy­chwa­lasz, że będę chy­ba mu­sia­ła wy­my­ślić so­bie ja­kie­goś nie­szko­dli­we­go szmer­gla i pójść do nie­go w cha­rak­te­rze pa­cjent­ki.

      – Je­stem pew­na, że by ci się spodo­bał.

      Iga spoj­rza­ła na ze­ga­rek.

      – No… moja dro­ga, ja tak tu so­bie z tobą gadu, gadu, a tam To­mek na pew­no do­sta­je sza­łu. Mia­łam być u nie­go pół­to­rej go­dzi­ny temu. My­ślę, że już naj­wyż­szy czas, że­bym go po­cie­szy­ła, bo wresz­cie on go­tów się po­cie­szyć ja­kimś ko­cia­kiem.

      – Przy­pusz­czasz, że To­mek cię zdra­dza?

      Wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

      – Bo ja wiem. Nie za­sta­na­wia­łam się nad tym. Nie lu­bię tra­cić cza­su na nie­pro­duk­tyw­ne roz­wa­ża­nia. Po­wiedz mi, co z two­im Ka­ro­lem.

      – Bez zmian.

      – Cią­gle jest w to­bie tak bez­na­dziej­nie za­ko­cha­ny?

      – Przy­naj­mniej tak twier­dzi.

      – Masz za­miar wyjść za nie­go?

      – Nie wiem. Nic nie wiem.

      – Mó­wi­łaś mi kie­dyś, że ci się po­do­ba.

      – No tak… wła­ści­wie tak, ale… Bo ja wiem.

      Iga za­pła­ci­ła za kawę i ener­gicz­nym ru­chem wcią­gnę­ła rę­ka­wicz­ki.

      – Wy­da­je mi się, moja ko­cha­na, że sama nie wiesz cze­go chcesz. Masz ta­kie­go chło­pa­ka na me­dal i jesz­cze gry­ma­sisz. No co mu moż­na za­rzu­cić? Przy­stoj­ny, do­brze wy­cho­wa­ny, de­li­kat­ny, po­cho­dzi z do­brej ro­dzi­ny, a naj­waż­niej­sze, że dba o cie­bie, trosz­czy się. Dzi­siej­si męż­czyź­ni zu­peł­nie nie mają tych opie­kuń­czych in­stynk­tów, chcą, żeby się nimi zaj­mo­wać, dbać o ich zdro­wie i ich wy­go­dę. Mó­wię ci, że taki chło­pak jak Ka­rol to praw­dzi­wy skarb. Uwa­żaj, że­byś go do sie­bie nie zra­zi­ła. No, chodź­my, bo na­praw­dę To­mek mi się urwie.

      Pa­dał deszcz. Mo­kry as­falt błysz­czał w świe­tle la­tar­ni.

      – Je­dziesz do domu?