– według przepisu: łyżeczka kwiatu na dwie trzecie szklanki gorącej wody; zażywać dwa, a nawet trzy razy dziennie po pół szklanki jako „stomachicum”, „spasmolyticum”; albo też przed snem jako „diaphoreticum”. Doktor naparu z kwiatu lipy drobnolistnej sam jednak nie pije, natomiast wszystkim we wsi wiadomo, że w styczniu prosi swoją gospodynię, aby do obiadu podawała mu kompot ze śliwek: „Z tej śliwki, Gertrudo, która rośnie w lewym rogu koło płotu”. Co zaś tyczy przyjaciół doktora, to komendant posterunku MO w Trumiejkach, starszy sierżant sztabowy Korejwo, także nie lubi naparu z lipy drobnolistnej, a lekturą jego pozostaje tygodnik „W Służbie Narodu”; zaś pisarz Lubiński nie wychodzi poza „Pisma semantyczne” Gottloba Frege, a napar z lipy budzi w nim wstręt, dlatego nie zasypia bez pastylki relanium. Malarz Porwasz lekceważy wszystkie rady doktora i w miesiącach, gdy jest w Skiroławkach a nie w Paryżu czy Londynie, w ogóle nic nie czyta, a pije czystą wódkę i maluje trzciny nad jeziorem. Co tyczy proboszcza Mizerery z parafii Trumiejki, to oprócz brewiarza ulubioną jego lekturą są dzieła św. Augustyna „Przeciw poganom ksiąg XII”, zaś najsmaczniejszym napitkiem herbata ze spirytusem.
Skiroławki, używając starodawnych określeń, posiadają aż 34 dymy, a uwzględniając przysiółki lub zgoła samotnie rozrzucone zagrody, takie jak Liksajny, Bajtki czy leśniczówkę Blesy, liczą sobie 45 dymów i 229 dusz, krnąbrnych zresztą i dających, jak twierdzi proboszcz Mizerera, łatwy dostęp diabłu oraz jego wysłannikom, gdyż wielu żyje w nieprawości i niewierze. Jeszcze gorsi od niedowiarków są ci, którzy badają Pismo Święte albo podejrzani bywają o pogańskie praktyki, a sprzyja im tajemny mrok rozciągających się wszędzie lasów, smutek jezior, melancholia trzęsawisk.
W Skiroławkach są tacy, co mieszkają tu z dziada pradziada, jak choćby stary Szulc i Kryszczak, Pasemkowie, Wątruch, Millerowa, Malawka, Weber lub Makuch, a także tacy, co przybyli tutaj zaraz po wojnie – Niegłowicze, Kondek, Galembka, Słodowik, Porowa. Jeszcze inni, tak jak Sewruk, przyjechali do Skiroławek przed piętnastoma lub nieco więcej laty. Pisarz Lubiński, leśniczy Turlej i malarz Porwasz mieszkają w Skiroławkach znacznie krócej.
Niektórzy ludzie są prości, zaledwie czytać i pisać umieją, inni mają tytuły i fakultety, wiedza bulgoce im w głowach jak zupa w garnku. A przecież łączy tych tak różnych ludzi jakaś tajemna wspólnota. Z biegiem czasu jakby wszystkich ich nieco odurzył i zamroczył oddech zamglonych łąk i trzęsawisk, zakradł się w ich serca smutek jezior, a myśli przeniknął mrok przepastnych lasów, rodząc w nich brak ciekawości wobec świata i tych, co żyją w ogromnych miastach z mieszkaniami jak trumienki. Utrwaliło się w nich także niczym nie uzasadnione i niczym nie poparte przekonanie, że tylko to jest ważne i pełne znaczenia, co dzieje się u nich, w Skiroławkach, Bajtkach i Liksajnach, co rodzi się i umiera na ich polach, zwanych po starodawnemu „ławkami”. Stronami było wiele zresztą wiosek o podobnie brzmiących nazwach – Skitławek, Gutławek, Piławek, Niegławek, Rątławek, Jubławek, Bieloławek. Nie ma to zresztą żadnego znaczenia dla mieszkańców Skiroławek, choć nieobce im jest poczucie historii. Ale, jak twierdzi stary Otto Szulc, „uważajcie, bo czas krótki jest”.
A ponieważ czas krótki jest, przeto spiesz się człowieku, a zachowaj duszę swoją. Kształt tego świata przemija, sprawuj się przeto jako pielgrzym na tym świecie.
Otto Szulc ma siwą brodę, która mu opada na piersi jak u niejednego biała serwetka, gdy zasiada do obiadu. Doktor Niegłowicz ma zaledwie siwe skronie. Dlatego stary Szulc śmiało puka do domu doktora, aby w wigilię Nowego Roku zapytać:
– A dlaczego to czas krótki jest, Janku? Bo za nim wieczność stoi, o której niewiele nam wiadomo. Wieczność bowiem nie jest jedynie przybliżeniem czasu nieskończonego, gdyż czas i wieczność różnią się między sobą. Czas nasieniu bywa oddany, a wieczność owoc niesie i żniwa bez końca. I z tej oto przyczyny, że czas krótki jest, napomnienie do ciebie przynoszę, jak do Lota: „Śpiesz się, abyś zachował duszę swoją”.
Doktor Niegłowicz wiązał krawat przed lustrem w swoim salonie, gdzie stały czarne rzeźbione meble gdańskie, które tu rozstawił jeszcze jego ojciec, chorąży Stanisław Niegłowicz, a były one kiedyś własnością księcia Reussa. W dużym lustrze odbijało się światło kryształowego żyrandola, a także fragment czarnego kredensu i biały gors koszuli doktora. Zielonkawy piec na ładnie wygiętych kaflowych nóżkach rozsiewał przyjemne ciepło, które zdawało się być jakimś cudownym zjawiskiem i dawało zapomnienie o piętnastostopniowym mrozie nad skutym lodem jeziorem za oknem.
Brązowy gładki krawat pozwolił zawiązać się w duży węzeł. Jak ostra strzała przecinał biel koszuli od szyi w dół. Doktor spojrzał z zadowoleniem w lustro, potem odwrócił się do Szulca, skłonił głowę i rzekł z pokorą:
– Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj.
– Amen – odpowiedział Szulc.
I wtedy doktor – jak co roku – wyjął z kredensu kryształową karafkę z wiśniakiem oraz dwa wysokie kieliszki na cienkich nóżkach i rozlał po odrobinie krwistego napitku.
– Dobry to będzie rok, Janku – rzekł Szulc, biorąc ostrożnie w czarne, grube od pracy palce cieniutką łodygę kieliszka.
Doktor miał uśmiech pełen smutku:
– Nie dla wszystkich, chyba nie dla wszystkich…
W gabinecie doktora, w segregatorze, leżały żółte karteczki ze szpitala, w którym prawie miesiąc przebywał stary Szulc. Jego choroba miała łacińską nazwę, lecz ładniej będzie powiedzieć, że strzałą śmierci naznaczył go już ten, co nie zna litości.
– Tak, Janku, nie dla mnie – kiwał głową stary. – Ale z tobą będzie inaczej.
Doktor westchnął:
– „Przyjdzie czas, że śmierci już odtąd nie będzie. Ani żałoby, ani krzyku, ani trudu, bo pierwsze rzeczy przeminęły”.
– Niech się tak stanie – rzekł Szulc.
A potem dodał po krótkim milczeniu:
– Kobieta nosi dziewięć miesięcy, i tak jest dobrze. Klacz nosi trzysta czterdzieści dni, i tak jest dobrze. Krowa nosi dwieście osiemdziesiąt dni, i jest w tym wielki porządek. Otto Szulc ma lat osiemdziesiąt i musi umrzeć, bo taki jest porządek rzeczy.
– Amen – potwierdził doktor.
Szulc wypił czerwony trunek z kruchego kieliszka, doktor zrobił to samo. A potem uścisnęli się jak ojciec z synem. Szulc odszedł w mrok sylwestrowej nocy, a doktor jeszcze przez chwilę patrzył na mokre ślady topniejącego śniegu, które pozostały przy rzeźbionym wysokim krześle, gdzie on sam kiedyś siadywał jako chłopiec.
Za kilka godzin miał nadejść Nowy Rok. Któryś tam rok od stworzenia świata według Kalwicjusza, od zburzenia Jeruzalem, od narodzenia Chrystusa Pana, od wprowadzenia kalendarza Julianowego, od wprowadzenia kalendarza Grzegorzowego, od wprowadzenia kalendarza poprawionego, od wprowadzenia szczepienia ospy, od rozpowszechnienia machin parowych, od wprowadzenia telegrafu elektryczno-magnetycznego. Któryś tam rok od ustania wichru ogromnej burzy dziejowej, która przetoczyła się nad światem i, jak w wielu innych miejscach i krajach, także i w tej małej wiosce połamała gałęzie drzew, rozwaliła gniazda ptasie, a ludzi jak liście rozrzuciła szeroko, na zgubę lub tylko oddalenie, na poniewierkę lub zapomnienie. Był to też czterdziesty piąty rok od urodzenia Jana Krystiana Niegłowicza, doktora wszechnauk lekarskich.
Jak zwykle wiele różnych znaków na niebie i na ziemi zapowiadało, że nowy rok będzie bogaty w przeróżne wydarzenia. Przede wszystkim, tuż przed Bożym Narodzeniem, dziecię płci żeńskiej urodziła w Trumiejkach młoda lekarka weterynarii, Brygida, panienka urodziwa nad podziw, z zadkiem jak klacz dwuletnia. Niemal aż do dnia połogu nikt nie domyślał się jej stanu, ponieważ nosiła żółtą, szeroką ortalionową kurteczkę, co było uzasadnione jesiennymi chłodami, a brzuch, mimo ciąży, miała niewielki. Ciekawiło ludzi, kto dosiadł zadka