od doktora tylko sześć tysięcy, ale, jak mówili rozsądni ludzie, co innego malować jakieś tam zwykłe trzciny, choćby z Kłobukiem, a zupełnie co innego — przedstawiać wizerunek świętego Augustyna.
O tym, że człowiek najchętniej unika prawdy o sobie i swoich upodobaniach
Upał położył swą niewidzialną dłoń na ziemi i wodzie. Jezioro było nieruchome. Nawet najmniejszy szkwalik nie znaczył falistej dróżki po jego gładkiej i martwej tafli. Powietrze nad powierzchnią wody zdawało się gęstnieć od skwaru tak, że prawie można było je krajać nożem na przezroczyste płaty. Kipiąca wciąż zieleń brzegów — trzcin, krzewów, krzaków i lasów — po kilku upalnych dniach straciła seledynowy odcień i stawała się coraz ciemniejsza, aż prawie czarna. Skwar drzemał w puszystych łąkach, drżał nad asfaltem szosy, nad czerwonymi dachówkami domów, przeciągał się leniwie na leśnych polanach. W struchlałej od skweru ciszy dochodziło do wsi tylko żałosne porykiwanie bydła na pastwiskach i krzyk mew biesiadujących wokół Czaplej Wyspy. Zbielałe od żaru słońce przez wiele godzin wisiało na niebie, groźne i bezlitosne; w cieniu lasów bukowych namnożyło się gzów i bąków ogromnych, które wyganiały każdego, kto by szukał odrobiny ochłody. Dopiero zmrok przynosił ulgę ludziom i drzewom, noc zamykała drzwi buchającego żarem pieca, ale rankiem na łąkach próżno szukano rosy. Sczerniały pędy ziemniaków na polach, jakby w sen zapadły i ku ziemi się skłoniły źdźbła zbóż rozmaitych. Otto Szulc przepowiadał suszę i nieurodzaj.
W taki to dzień popołudniową porą, na zacienionym skrawku tarasu Lubińskiego rozsiedli się w leżakach: Lubiński, Niegłowicz i Porwasz, a pani Basieńka na turystyczny stoliczek stawiała oszronione szklanki ze słabym winem porzeczkowym.
Z tarasu widziało się martwe od żaru jezioro i przy brzegu nieruchomy biały jacht pisarza, pogrążony w śnie o dalekich podróżach. Z miejsca, gdzie siedział Porwasz, widziało się też prześwietloną popołudniowym słońcem białą sukienkę pani Basieńki, która, wsparta pośladkami o drewnianą poręcz tarasu, uśmiechała się lekko do tych trzech pięknych mężczyzn. Nie nosiła haleczki i stała przed Porwaszem jak gdyby całkiem naga, z kolumnami wysmukłych ud rozchylonych w lekkim rozkroku. A tam, gdzie uda się zbiegały, domyślać się on mógł rzeczy pięknej i apetycznej, tedy patrzył na nią z uwagą i zabawiał rozmową:
— Nie ulega dla mnie najmniejszej wątpliwości, że tym razem u Turlejów dojdzie do wielkiej awantury. Malowanie się u nich rozpoczęło. Turlej chce mieć w kancelarii i w korytarzu zieloną lamperię, a, jak wiecie, pani Halinka nie cierpi zielonego koloru.
— Coś takiego — pogardliwie wzruszyła ramionami pani Basieńka — żona leśnika powinna lubić zielony kolor. Las jest zielony i mąż chodzi w zielonym mundurze. Co powiedzielibyście o żonie literata, która nie cierpi stukotu maszyny do pisania? Zresztą, nie można nie lubić jakiegoś koloru aż do tego stopnia, aby robić awantury.
— Można — zdecydowanie oświadczył Porwasz, gapiąc się bezczelnie na cienie smukłych ud żony pisarza. — Na przykład ja nienawidzę fioletu. Nie znajdzie się na moich obrazach choćby odrobiny fioletowego koloru.
Lubiński westchnął pomyślawszy o smutnym zjawisku przemijania gustów:
— Pamiętam, że dawniej lubiła zielony kolor. Kiedy się pobrali, przyjechała do Skiroławek w zielonej bluzeczce. Miała także zielony paltocik.
— Tak — zgodził się z nim Niegłowicz. — To było zaraz po ślubie. Niestety, od tamtej pory wiele się zmieniło.
— Ach, cóż za głupstwa — roześmiała się pani Basieńka. — Jeszcze nie słyszałam o tym, aby ktoś czynił awantury z powodu takiej czy innej lamperii w mieszkaniu.
Porwasz nabrał przekonania, że pani Basieńka nie ma na sobie nie tylko halki, ale chyba i majteczek. Pod bielą sukienki ciemniejszą plamą zaznaczał się trójkąt jej wzgórka łonowego. Wiedział, że ona lubi swym ciałem drażnić mężczyzn i dlatego zdobył się na uszczypliwość:
— Pani Halinka ma duszę artystki. Taka osoba może nawet porzucić męża, jeśli okazuje, jej zdaniem, zły gust. U natur wrażliwych niewłaściwie dobrane kolory ścian w mieszkaniu budzą irytację, podrażnienie, frustrację, a nawet bezsenność. Czy nie tak, doktorze?
— To prawda — leniwie skinął głową doktor.
Pisarz oświadczył:
— Dla dobra sprawy można niekiedy kobiecie ustąpić. Uparciuch z tego Turleja, skoro nie chce zrezygnować z zielonej lamperii.
— Co do mnie — rzekł Porwasz — zielony kolor uznaję za ładny. Nie wyobrażam sobie malowania bez zielonego koloru i sporo zieleni jest w moich obrazach. Rozumiem jednak, że ktoś może nie lubić zielonej barwy. Jeśli ten ktoś posiada naturę bardzo wrażliwą, należy mu ustąpić. Uparciuch z tego Turleja, szkoda słów. Żal mi pani Halinki.
Doktor ziewnął dyskretnie, gdyż upał i wino porzeczkowe sprowadzały na niego senność. Czuł się jednak w obowiązku zabrać głos:
— Turlej nie jest uparty. Po prostu malowanie przeprowadza nadleśnictwo, a ono nie dysponuje inną farbą olejną. W sklepach bardzo trudno kupić farby w takich gamach kolorów, jakie życzyłby sobie klient.
Lubiński znowu westchnął:
— A tak bardzo się kiedyś kochali...
— To prawda — podchwyciła pani Basieńka. — Słyszałam, że przez pierwsze pół roku małżeństwa niemal zupełnie nie opuszczali leśniczówki. Ona nawet kuchnię kazała sobie urządzić nie od strony drogi, jak było dawniej, ale od podwórza, aby nie widzieć obcych ludzi. Pokazywała mi swoje stare szmatki. Rzeczywiście, miała kiedyś zieloną bluzkę. Nigdy nie uwierzę, aby w kobiecie tak raptownie zmienił się gust i przestała kochać męża z powodu niechęci do zielonego koloru.
— Tym bardziej — poparł ją Lubiński — że, jak wiemy, trudno tu żyć bez zielonego koloru. Pełno go wokół nas, szczególnie latem.
Porwasz stwierdził po chwili zastanowienia:
— Uważam, że można żyć bez zielonego koloru. Natomiast trudno jest bez niego malować obrazy.
— Ona wykazuje małostkowość — powiedziała pani Basieńka.
Doktor poczuł się w obowiązku, aby znów stanąć w czyjejś obronie. Tym razem po stronie pani Halinki.
— Wyjaśnienia tej sprawy, jak myślę, należy szukać u Freuda. W pani Halince nastąpiło coś w rodzaju przeniesienia niechęci do męża na kolor, jaki pozostaje z nim związany, a więc zieleń. Trudno wymagać od młodej mężatki, aby tak od razu zrozumiała, że nie kocha już swego męża. To proces powolny. Ona długo broni się przed podobną świadomością. Najpierw zaczyna darzyć niechęcią przyjaciół męża, potem jego otoczenie, zwyczaje, nawet zawód. Znienawidziła kolor zielony, gdyż mąż chodzi w zielonym mundurze i spędza czas w zielonym lesie. Jeśli kiedyś rozstanie się z mężem, prawdopodobnie wkrótce znowu polubi zielony kolor.
— O tak, na pewno — z radością przytaknął malarz. — Znowu polubi zieleń, która jest w gruncie rzeczy bardzo ładną barwą.
Uśmiech zniknął z twarzy pani Basieńki. Raptem uświadomiła sobie, że jej mąż, Nepomucen, miał przed nią już dwie żony. Musiało zatem między nimi dochodzić do podobnych awantur jak między Turlejem i jego żoną.
— A jak było z tobą, Nepomucenie? — zapytała nie bez złośliwości, ponieważ bardzo irytowała ją myśl, że przed nią w domu pisarza rządziły już jakieś dwie inne kobiety. — Co najbardziej nienawidziłeś u swoich dwóch poprzednich żon?
— Ich kurestwa — odparł zdecydowanie pisarz.
— U obydwu? — powątpiewała.