miała. Gadano, że po zakupy chodził z siatką, pieluchy i majtki prał, a także obiady gotował i dziecku tyłek podcierał. Żona zaś jego, czyli pani Turoń, w tym czasie jakieś doktoraty robiła, ale nie prawdziwe, bo leczyć się u niej nie było można. W rzeczy samej jednak jak prawdziwy doktor o higienie ciągle wszystkim gadała. Rozpowiadała o niej żona gajowego Widłąga, że na wczasy przywoziła dwie walizki czystych majtek i jedną walizkę ligniny, a jak dziecko usmarkane zobaczyła przy drodze, to zatrzymywała się i dawała mu kawałek ligniny, żeby sobie nos obtarło. W tej sytuacji miał co prać ów Roman Turoń i choć był od żony starszy tylko o osiem lat, to przecież już powłóczył nogami jak starzec, idąc zaś na spacer z żoną i dzieckiem głośno wydalał z siebie gazy, na co ona, jak prawdziwa dama, nie zwracała uwagi. Pani Turoniowa lubiła opalać się nago w miejscach oddalonych, ale dobrze widocznych, a męża z dzieckiem w tym czasie wysyłała na spacery do lasu. Zauważono także, iż ilekroć szedł on ze swym dzieckiem albo na nie patrzył, na jego twarzy zawsze malowało się zdumienie, a zarazem ogromny podziw, jakby ciągle nie mógł się nadziwić, że z jego męskich lędźwi i łona jego niewiasty począł się twór tak doskonały. Doskonałości tej trudno jednak było uświadczyć, jak dzieci wioskowe miał mały tylko dwie nogi i dwoje rąk, tułów i głowę nieco większą, ale nie od mądrości tylko po rodzicach, gdyż Turoń i Turoniowa do głowaczy się zaliczali, czyli wielkogłowych. Może był i mądrzejszy od innych dzieci w wiosce, a może i głupszy, nikt tego nie potrafił sprawdzić, ponieważ Turoniowa ze względów higienicznych nie pozwalała swemu chłopcu ani bawić się, ani nawet spotykać z innymi dziećmi, nawet z takimi, co nie były usmarkane. Opowiadała Widłągowa, że chyba jednak nie jest taki mądry, jak to twierdzą rodzice, bo wolał nalać w majtki, niż pójść za stodołę. A kiedy wziął do ręki przy wykonywaniu potrzeby swój maleńki wyrostek, to matka kazała mu zaraz myć ręce, jakby, za przeproszeniem, ciągle go w czymś brudnym maczał. Przez to ciągłe mycie rąk i podmywanie się pani Turoniowej, bolały Widłągową ramiona od noszenia wciąż nowych wiader z wodą. Rozpowiadał też młody Galembka rozmaite plugastwa o Turoniowej, a przede wszystkim to mianowicie, że zasłyszawszy, iż ludzie w Skiroławkach raz w roku pewnej nocy wszyscy na siebie włażą w starym młynie, aż ręce załamywała: Ach, jakie to niehigieniczne. Kazała też Galembce przewieźć się łódką na Czaplą Wyspę, gdzie pokazał jej zeszłoroczne ślady po ognisku, które rozpalano wtedy, gdy owa noc miała nadejść. Prawił jej młody Galembka, jak to w tę noc tajemną ognisko na wyspie pali się dziwnym niebieskawym płomieniem, a kto ów płomień gorejący ujrzy, jak ćma obija się o ściany; potem zaś ludzie idą w ciemnościach do starego młyna, młódki i starcy, mężatki i wdowy, a także mężczyźni żonaci i kawalerowie, i tacy, co jeszcze nie próbowali kobiety. A gdy ognisko przygasa, na sianie Szulca słychać tylko głośne oddechy i krzyki niewiast, które się spełniały nie wiedzieć z kim, po ciemku, w mroku, po omacku. I rozkosz wówczas wszystkich ogarniała niewysłowiona, bo krew ludzka z krwią ludzką się miesza, człowiek człowiekowi staje się bratem, siostrą, mężem i żoną, każdy żyje z każdą jak to w raju być musiało, kiedy ludzie wstydu nie znali. Aż żal, że tylko raz w roku taka noc następuje, a i to nie wiadomo kiedy. Przez to właśnie ludzie w Skiroławkach smutni bywają i wieczorami z ogromną tęsknotą patrzą na wyspę, czy ognia na niej nie widać. Tak prawił Galembka, a pani Turoń dygotała z wstydu i odrazy, aż i sama chyba wstyd zatraciła, bo nazajutrz przyszedł Galembka do doktora Niegłowicza i rozpiąwszy rozporek, swój członek pokazał, obolały i opuchnięty. Zatarł mi się w tej babie, jak tłok w źle oliwionym cylindrze — poskarżył się doktorowi. A ten dał mu butelkę z wodą Burowa, nakazując robić z niej okłady i głośno wyrzekał: „Mój Boże, do czego to ludzi ta higiena zaprowadzi”. Z czego wynikało, że nie wszyscy doktorzy są za higieną. Pani Turoń miała także gruby notatnik i z nim od czasu do czasu po wiosce chodziła, szukając takiego, co by jej o tej nocy w starym młynie dokładnie opowiedział, chciała bowiem poznać prawdę ze względów naukowych. Niestety, nikt nie umiał jej nic konkretnego wyjawić, ponieważ w takich małych wioskach jak Skiroławki ludzie nie bardzo potrafią odróżnić prawdę od kłamstwa, fantazję od rzeczywistości. W małych wioskach podobne sprawy są zawsze z sobą pomieszane jak kapusta, mięso, ziemniaki i rozmaite różne zielska w kapuśniaku. Tedy co roku pani Turoniowa czaiła się nocą w oknie na pięterku w domu Widłągów i patrzyła pilnie na jezioro w stronę Czaplej Wyspy, czy blasku ognia tam nie zobaczy. I aż cała dygotała ze wstrętu na myśl, co się potem dziać będzie w starym młynie. Nawet zdecydowana była pójść tam, aby ludziom powiedzieć, że czynią sprawy niehigieniczne. Ale nigdy jakoś owego ognia na Czaplej Wyspie nie ujrzała, bo może owe obrzydliwe sprawy działy się w innym czasie albo zgoła w innym miejscu, jak twierdził jej mąż Roman, gdy widział ją przyczajoną w oknie. Lecz ją nic od owego okna odciągnąć nie było w stanie. Udawała, że nie słyszy, jak mąż głośno wydziela gazy i patrząc w ciemność na jeziorze stawała się bardzo smutną. W takich chwilach myślała o sobie, że ma dopiero lat trzydzieści pięć, jest rosła i ładna, od urodzenia dziecka nie może jednak przemóc w mężu szacunku, jaki żywi on do niej z powodu faktu, że stała się matką, zaś mężczyźni, których spotyka na różnego rodzaju sympozjach i zjazdach, raz na nią wszedłszy, szybko z niej schodzą, nawet bez udzielenia wyjaśnień. Tak naprawdę jednak to w owych długich chwilach czajenia się w oknie nie tylko smutek, ale i dziwną słodycz pani Turoń znajdowała; słodycz, za którą potem tęskniła w stolicy, aż znowu przychodziło lato i przyjeżdżała do Widłągów, aby się przy oknie przyczaić. Albowiem nie tylko w małych wioskach, lecz i w niektórych ludziach prawda i kłamstwo bywają z sobą pomieszane.
Tuż po sianokosach, przybywał też do Skiroławek niejaki Bruno Kriwka. Miał szronkowatego konia i dwukółkę oblepioną kolorowymi reklamówkami zagranicznych producentów olejów samochodowych oraz tym wszystkim, co się na wózek przylepić dało, a więc ogłoszeniami o spędach świń i cieląt, jak również afiszami zachęcającymi do radiologicznej kontroli płuc. Cały dzień mógł niejednemu zejść na czytaniu i oglądaniu owych nalepek i ogłoszeń, wytrwały zaś potrafił znaleźć wyciętą z zagranicznej gazety kolorową fotografię nagiej dziewczyny, która między nogami zamiast tego co inne baby, różowy tulipan miała. A wszystko to po to zostało nalepione, aby zwabić ludzi do dwukółki, na której Bruno Kriwka siedział dumnie i czarną brodę gładził, na lud patrząc miłościwie, a potem go błogosławił zamaszystymi ruchami rąk. Byli w Skiroławkach tacy, co pamiętali owego Kriwkę jako zwykłego gospodarza z Wietrzwałdu, tym tylko się od innych wyróżniającego, że żonę swoją bił po pijanemu stołkiem nieco mocniej niż inni, Aż zdarzyło się przed laty, że pewna dziennikarka ze stolicy, która w tych stronach wówczas przebywała i rozmaite miejscowe ciekawostki ją bawiły, zapytała Bruno Kriwkę, czy nie jest przypadkiem ostatnim z rodu starodawnych tutejszych kapłanów, co się „kriwe” zwali. W następstwie tej rozmowy ukazała się w jakiejś gazecie fotografia Bruna Kriwki, a przede wszystkim jego wielkiej czarnej brody oraz dużej łysiny. Odtąd Kriwka zaprzestał bicia swej żony, lud zaginiony postanowił odnaleźć i kapłaństwo nad nim zapragnął sprawować. Zaczął tedy objeżdżać wioski swoją dwukółką, przeważnie miejscowości nad jeziorem Baudy, gdyż za Baudę się uważał i gardził sąsiednim plemieniem Bartów, którzy przed wielu laty konie ukradli nauczycielowi Hermanowi Kowalikowi. „Krzywcie się połową twarzy, a połową twarzy uśmiechajcie — radził Bruno Kriwka swemu ludowi — gdyż w ten sposób okażecie pamięć wszystkich krzywd, jakich doznaliśmy od Gotów, Kawalerów Maltańskich oraz innych przybyszów. Narody są wymysłem Szatana. Liczą się jedynie wspólnoty rodowe i plemienne. Zastanówcie się, z jakiego jesteście rodu albo z jakiego wywodzicie się plemienia i ku tamtym sprawom zwróćcie swoje myśli. Wtedy nauczycie się uśmiechać połową twarzy i połową twarzy krzywić, aby nikt nie sądził, że jesteście zadowoleni. Zawsze byliśmy to z tymi, to z tamtymi; a to znaczy, że byliśmy i przeciw tym, i przeciw tamtym. Prawdziwy Bauda jest wiarołomny i zdradliwy, nawet śmierć chciałby oszukać. Bauda nie ma przyjaciół i swoją cierpiącą twarz obnosi po wszystkich gościńcach. Żądajcie współczucia dla zaginionego ludu, ale tym, co okażą