Anne Swärd

Vera


Скачать книгу

samochodzie, gotowe ruszyć w drogę, pojawił się ojciec. Mówił do matki przez zasuniętą szybę. Po raz ostatni przypomniał jej, że jej postępowanie zagraża i jej, i nam. Samochód, stary grat, zakołysał się, kiedy się o niego oparł. Wyraził wątpliwość, czy dowiezie nas do granicy z Włochami. Na dodatek z tą stertą na dachu: drewnianymi krzesłami, wiadrami sardynek, zniszczonym dywanem, cynową balią, tarą do prania i starą umywalką. Być może wierzył, że wóz zaraz się popsuje i będziemy zmuszone wrócić do niego, prosząc kogoś o podrzucenie. Za kilka dni znów będziemy razem – a potem wszystko będzie jak dawniej.

      W końcu przekonał matkę, żeby opuściła szybę na tyle, by mógł pocałować ją w policzek. Zauważyłam, że nie zdjęli z palców obrączek zaręczynowych. Ojciec nie zrobił tego zapewne z powodów po części sentymentalnych, po części praktycznych. Obrączka była jedyną wartościową rzeczą, jaką posiadał, więc pewnie chciał mieć ją przy sobie. Możliwe, że jedynie do momentu, kiedy trafi mu się okazja wymienić cienką złotą obrączkę na pieniądze. Mamie obrączka dawała poczucie bezpieczeństwa. Dzięki niej nie wyglądała na kobietę samotną, którą w istocie była.

      I nagle, niespodziewanie, pocałowali się, tak naprawdę. Przywarli do siebie na ułamek sekundy, po czym puścili się, jakby nigdy nic, w cichym porozumieniu, żeby nie utrudniać tego, co i tak było dostatecznie ciężkie.

      „Nie odwracajcie się” – nakazała nam mama, kiedy wyjeżdżałyśmy z miasta. Minęło zaledwie kilka dni od nieszczęsnej cichej wymiany zdań między naszymi rodzicami, a zostawiłyśmy wszystko i byłyśmy w drodze do granicy. W pożyczonym samochodzie. Nie mam pojęcia, jak mamie udało się go załatwić, bo przecież na co dzień ledwie starczało jej na chleb i papierosy. Mama prowadziła, na przednim siedzeniu leżały bagaże, z tyłu siedziałyśmy my, jej córki, jeszcze za małe, by cokolwiek kwestionować.

      Czasem po prostu rzeczy dzieją się same z siebie, tłumaczyła nam. Jedyne, co miała poza nami, córkami, i zardzewiałą kupą żelastwa, była mapa, na której ktoś postawił krzyżyk. I zapisał nazwę miejscowości i nazwisko rodziny ojca. Mapa leżała na desce rozdzielczej, ale mama postawiła na niej popielniczkę i chyba nawet na nią nie spoglądała. W końcu uznałyśmy, że pewnie musi minąć kilka dni, zanim dotrzemy do miejsca, w którym mapa w ogóle się zaczynała.

      Najpierw musiałyśmy przekroczyć granicę. Przejechać przez Włochy, Austrię i Czechosłowację. I dalej przez Karpaty i ich najwyższy górski łańcuch, Tatry. I właśnie tam, jeszcze wyżej niż Zakopane, po polskiej stronie granicy miała leżeć wioska, z której pochodził ojciec. Pięłyśmy się w górę, zmierzając ku najwyższym szczytom długiego górskiego masywu. Grat, który mama załatwiła, nie był chyba w stanie pokonać takiej drogi, chociaż zapewniono ją, że był jak osioł – równie irytująco powolny, ale też równie godny zaufania nawet na najbardziej stromym górskim zboczu.

      Żadna z nas nie widziała wcześniej matki prowadzącej samochód, nawet nie wiedziałyśmy, że ma prawo jazdy. Zresztą, jak się szybko okazało, nie miała. Jechałyśmy więc głównie nocami, bo wtedy drogi były puste. Spałyśmy na zmianę. Kiedy mama prowadziła, my drzemałyśmy na tylnym siedzeniu. Kiedy zaczynało świtać, matka skręcała w jakąś pustą leśną drogę i zamieniałyśmy się miejscami. Siadałyśmy wtedy albo z przodu wozu, jedna obok drugiej, albo wychodziłyśmy na zewnątrz i spędzałyśmy kilka godzin na zabawie. A mama spała jak zabita na tylnym siedzeniu ze sztucznego tworzywa, lepkiego od gorąca. Czasem zatrzymywałyśmy się przy jakiejś stacji benzynowej gdzieś na pustkowiu i budziliśmy właściciela. Mama kazała ledwie przytomnemu mężczyźnie lać do pełna, obiecując, że zapłaci, kiedy będzie przejeżdżała tędy następnym razem. Na słowo honoru. Tłumaczyła mu, że jeśli nie zamierza wypompowywać benzyny z baku samochodu biednej samotnej matki, podróżującej ze swoimi dziećmi, to powinien się zgodzić.

      Kiedy w drodze zabrakło nam benzyny, co zdarzyło się kilka razy, ponieważ wskazówki na desce rozdzielczej nie funkcjonowały tak, jak powinny, matka stawała na drodze w swojej czerwonej sukience z nogą na zderzaku, czekając, aż ktoś pojawi się w ciemności. I w końcu zawsze ktoś się pojawiał. Taką ją pamiętam – zawsze robiła to, co było trzeba.

      Klan kobiet

      I właśnie w ten sposób przeniosłyśmy się do rodzinnej wioski ojca – bez niego. Do jedynego miejsca na ziemi, do którego, matka miała pewność, że za nią nie pojedzie. Często powtarzał, że jego noga nigdy tam nie postanie. Szybko zrozumiałyśmy dlaczego.

      Przeniosłyśmy się z jednego świata do innego, nowego, z jednej pory roku do innej. Kiedy wyjeżdżałyśmy z miasta portowego, była wiosna, tu, w górach, trwała jeszcze zima. Odwieczne piękno. Krystalicznie czyste górskie jeziora. Powietrze pachnące żywicą, metaliczne, suche i czyste. Może tutaj Marie pozbędzie się swojej dziecięcej astmy, na którą cierpiała w brudnym mieście. Mama twierdziła, że do rzadkiego powietrza, które sprawiało, że im wyżej byłyśmy, tym bardziej bolały nas głowy, można się przyzwyczaić. Ale do innych rzeczy: do życia tu, w górach? Góry nie należały do żadnego kraju, same w sobie były krajem, mawiał tata, opowiadając nam o swoim dzieciństwie. Chociaż, jak wkrótce zrozumiałyśmy, nigdy o całym, lecz jedynie o wybranych fragmentach. Jednak w porównaniu z ciasną, zakurzoną dzielnicą portową, gdzie z najwęższych uliczek nie było nawet widać nieba, ten świat wydał się nam baśnią, tyle że nie wiedziałyśmy jeszcze, jak ona się skończy.

      Mama jechała, aż skończyła się droga i samochód, na środku jakiegoś miasteczka, zamienił się nagle w kupę zardzewiałej blachy ze zniszczonymi oponami. Mieszkańcy miasteczka zebrali się wokół wraku i przyglądali matce, jakby była egzotycznym ptakiem, który zabłąkał się w te strony. Stała tam, z mocno zarysowanymi brwiami, w zdecydowanie zbyt czerwonej sukience i wysokich trzewikach, wyblakłych i schodzonych, i na zdecydowanie zbyt wysokich obcasach. A jakby tego było mało, miała też okulary przeciwsłoneczne, które jakiś pilot z bazy wojskowej zostawił u babci. Teraz zdjęła je i mrużąc oczy, przyglądała się milczącemu zgromadzeniu. Tylko nie wyjmij teraz papierosów, zdążyłam pomyśleć chwilę przedtem, zanim to zrobiła, a potem przez kilka długich krępujących sekund, wydających się nam wiecznością, czekała, aż któryś ze stojących najbliżej mężczyzn podejdzie i poda jej ogień. Jakby kiedykolwiek w jej życiu jakiś mężczyzna podał jej ogień. Nikt się nie ruszył. W końcu zrobiła to sama, zachowując resztki godności, po czym otworzyła tylne drzwi i wypuściła z samochodu swoje córki, czyli nas.

      Zapach portowego miasta nadal unosił się wokół nas i naszych bagażów, kiedy jedna po drugiej wypadałyśmy z samochodu, który już nigdy nie miał przejechać nawet metra. Wybudzone ze snu, mrugałyśmy powiekami w ostrym świetle. Mama przedstawiła nas eleganckim gestem dłoni, w której trzymała papierosa, w takiej kolejności, w jakiej wytoczyłyśmy się przez drzwi. Żadnego mężczyzny, „żadnego mężczyzny?” – szeptali ludzie, jakby to był największy skandal, jaki się tu wydarzył. W mieście, z którego pochodziłyśmy, kobiety będące w związku z mężczyzną należały do wyjątków. A poza tym nawet, jeśli któraś miała chłopa, to rzadko go widywała i prawdę mówiąc, była mu za to wdzięczna. W tym momencie cieszyłam się, że mama nie rozumie ich języka. Ojciec nauczył się jej języka, ona jego nie, z naszej trójki chyba ja najlepiej opanowałam góralską gwarę ojca, więc teraz mama pchnęła mnie i powiedziała: „Porozmawiaj z nimi, Sandrine”.

      Rozumiałam dostatecznie dużo, żeby się dowiedzieć, że jeszcze nie dotarłyśmy do celu. Ludzie wskazywali gdzieś w górę, na wijącą się ścieżkę, którą zwykle chodziły owce, na pewno nieprzejezdną dla francuskiego samochodu. Potrzebowałybyśmy raczej ciągnika czy wojskowego jeepa z napędem na cztery koła,