Jacek Dehnel

Ale z naszymi umarłymi


Скачать книгу

ection>

      © Copyright by Jacek Dehnel

      © Copyright for this edition by Wydawnictwo Literackie, 2019

      Opieka redakcyjna: WALDEMAR POPEK

      Redakcja: WOJCIECH ADAMSKI

      Korekta: HENRYKA SALAWA, EWELINA KOROSTYŃSKA

      Projekt okładki i stron tytułowych: RAFAŁ KUCHARCZUK

      Redakcja techniczna: ROBERT GĘBUŚ

      Wydanie pierwsze

      ISBN 978-83-08-06778-9

      Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o.

      ul. Długa 1, 31-147 Kraków

      tel. (+48 12) 619 27 70

      fax. (+48 12) 430 00 96

      bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40

      e-mail: [email protected]

      Księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl

      Konwersja: eLitera s.c.

      Do Europy – tak, ale razem z naszymi umarłymi.

MARIA JANION

      Ze skowronkami wstaliśmy do pracy

      I spać pójdziemy o wieczornej zorzy,

      Ale w grobowcach my jeszcze żołdacy

      I hufiec Boży.

      Bo kto zaufał Chrystusowi Panu

      I szedł na święte kraju werbowanie,

      Ten de profundis z ciemnego kurhanu

      Na trąbę wstanie.

JULIUSZ SŁOWACKI, Pieśń konfederatów barskich z dramatu Ksiądz Marek

      Słowacki uważał, że ludzkość, cała ludzkość, aby się przeanielić, musi się wprzód spolszczyć. Polskość była dla niego jakby przedostatnim stopniem drabiny wiodącej ku anielstwu. Przewidywał – więcej: był pewien – że cała ziemia będzie kiedyś polska, będzie Polską. Nie wiem, czy tak się stanie, czy nam się to uda. Nie nam zresztą ma się to udać, lecz ludzkości. A ludzkość się opiera, wzbrania, chyba nie chce. Myślę jednak często o tej chwili, którą przepowiadał, którą umieszczał w niezbyt dalekiej przyszłości: o tej chwili, kiedy Goethego będzie się tłumaczyć dla Niemców na polski, kiedy Byrona będzie się tłumaczyć dla Anglików na polski.

JAROSŁAW MAREK RYMKIEWICZ,Juliusz Słowacki pyta o godzinę

      I

      PRELUDIUM

      ROZDZIAŁ I

      W ostatnich chwilach życia, widząc, jak znany im świat kończy się trochę hukiem, a trochę skomleniem, każde z nich miało wracać do dni s p r z e d: sprzed apokalipsy, sprzed katastrofy, sprzed rapczeru, sprzed przemiany, sprzed triumfu, sprzed Powtórnego Przyjścia, sprzed tego, co określano – tak długo, jak było komu co określać – wieloma słowami, z których żadne nie przynosiło wyjaśnienia. Drugi marca, o czym nikt z nich wówczas nie wiedział, był z tych dni ostatnim.

      Trzeciego marca słońce wzeszło o 6:20, a zajść miało o 17:27. Ciśnienie wynosiło 989 hektopaskali. Prognoza pogody przewidywała brak opadów, wiatr zmienny, porywisty, temperaturę około 10 stopni Celsjusza. Biomet był – niezaskakująco – niekorzystny. Jak to w Krakowie. Smog znacznie przekraczał dopuszczalne normy. Pyliły olchy i leszczyny. Na swoje imieniny cieszyli się wszyscy Agrypinowie, Asteriuszowie, Eutropiuszowie, Tycjanowie oraz wszystkie Kleoniki, Kunegundy i Wirzchosławy. Koziorożce mogły spotkać miłość swojego życia lub wygrać na loterii. Ryby powinny były wystrzegać się brunetów i żółtych samochodów. Bliźnięta miały unikać przesadnej rozrzutności w domowych sprawunkach.

      W niewielkiej – acz dawniej niemalże eleganckiej – kamienicy przy Rynku Podgórskim życie budziło się stopniowo (poza, oczywiście, sklepem na parterze, po schodkach w górę, który nie miał szczęścia do najemców i przeszedłszy fazę spożywczego, drugiego spożywczego, burgerowni i fryzjera dla psów, od ponad roku straszył napisem „WYNAJMĘ” i numerem telefonu).

      Najwcześniej, bo jeszcze przed świtem, wychynęła z łóżka pani Lola – przez czterdzieści lat w dni powszednie wstawała równo o szóstej, robiła mężowi śniadanie, zaparzała kawę, budziła go, potem, kiedy jadł, szykowała mu kanapki do pracy, wysłuchiwała jego gderania nad wczorajszą popołudniówką, a gdy wreszcie, z marsową miną pod kapeluszem z piórkiem, wychodził do biura Spółdzielni Mieszkaniowej „Zacisze”, miała swoją godzinkę na przeprasowanie ubrań, ułożenie włosów, poczytanie książki i wyjście na ósemkę, która miała ją dowieźć do filharmonii, gdzie czekało już na nią krzesełko w kasie. Choć oboje od ładnych paru lat byli na emeryturze, jakoś nie potrafiła wyzbyć się dawnych nawyków. Co innego Edmund: on z łatwością przestawił się na tryb spoczynku i wysypiał się w najlepsze. Dawna godzinka pani Loli rozrosła się zatem do dwóch, bywało, że i trzech – to o świcie, kiedy Mundek spał jeszcze, czytała podrzucone przez kuzynkę czasopisma na zmianę z lekturami zadanymi przez wykładowców Uniwersytetu Trzeciego Wieku.

      Siedziała właśnie przy oknie, patrząc na ciemną sylwetę kościoła Świętego Józefa, najeżoną wieżyczkami i pinaklami, po których powoli spływały pierwsze promienie wychodzącego zza wzgórza marcowego słońca. Ziewnęła i otworzyła biblioteczny egzemplarz Pani Bovary zadanej przez doktor Brzozowską-Hering na zajęcia „Kobieta w literaturze. Przemiany”.

      Koło siódmej piętro niżej Kamila, trzeci raz uciszywszy budzik w komórce, wysunęła lewą nogę spod kołdry i dotknęła koniuszkami palców zimnej podłogi. Był poniedziałek, zatem następne godziny miały jej upłynąć w Zespole Szkół nr 34 im. Henryka Sienkiewicza na fizyce, geografii, dwóch polskich, angielskim i wuefie. Matka odsypiała wieczorną zmianę, ojciec też coś odsypiał, ale wolała nie wiedzieć co. Wyjrzała przez okno. I było tam to co zawsze. Partery zresztą, nawet te wysokie, nie słyną z pięknych widoków.

      Zaraz potem w mieszkaniu powyżej, za ścianą i meblościanką pani Loli, Kuba powoli wykokosił się spod ciężkiego ramienia wtulonego weń Tomka, na palcach przebiegł do łazienki, cicho zamknął drzwi i wszedł pod prysznic.

      O czym może myśleć pod prysznicem młody, względnie atrakcyjny gej, jak nie o osiemdziesięcioparoletniej śpiewaczce operowej? Do Misteriów Paschaliów trochę jeszcze wprawdzie zostało, ale Gundula Janowitz zjechała do Krakowa na kursy mistrzowskie, a Kubie po raz pierwszy od dłuższego czasu udało się nakłonić szefową, żeby zamiast posyłać go do jakiejś pękniętej rury w Skawinie, pozwoliła mu wreszcie zrobić to, co umie najlepiej: przeprowadzić długi wywiad z kimś, kto ma więcej do powiedzenia o sztuce i życiu niż pani w fioletowym, która pierwsza zobaczyła wyciek z magistrali. Cały poprzedni wieczór spędził na wymyślaniu i skreślaniu pytań, powtarzaniu niemieckich słówek, wyjmowaniu z półki i puszczaniu kolejnych oper i oratoriów z Janowitz (w pewnym momencie Tomek demonstracyjnie trzasnął drzwiami do drugiego pokoju, krzycząc: „Ktoś tu próbuje napisać doktorat!”), wertowaniu książeczek, przesiewaniu netu w poszukiwaniach jakiejś celnej frazy określającej jej sposób śpiewania czy barwę głosu. Skończył grubo po drugiej – od półtorej godziny ze słuchawkami na uszach, bo Tomek już poszedł spać – kiedy głowa opadała mu na pokreślone kartki rozłożonego moleskinka. Teraz, spłukując z siebie mydło, usiłował sobie przypomnieć, jak jest po niemiecku „słowik”.

      Tymczasem w suterenie – którą jej mieszkaniec zwykł nazywać parterem lub, ostatecznie, niskim parterem – pan Włodek zastanawiał się, czy wstać, czy może lepiej w ogóle dać sobie spokój ze wstawaniem? „Gdyby brakowało mi nogi, a nie ręki, łatwiej byłoby się przed sobą usprawiedliwiać” – pomyślał. Sięgnął po omacku na nakastlik, pogmerał jedyną dłonią, wymacał steranego poljota z pękniętą szybką. Ósma trzy. Wypadałoby chyba. Zawahał się, sięgnął po pilota, pstryknął.

      – …no