nienarodzone. To tylko chciałam powiedzieć.
– Widziałeś? – zagadał Kuba do kamerzysty, machając ręką w ogólnym kierunku drzewa – nakręciłeś?
– Drzewo? Nakręciłem.
– Nie, faceta – znów podniósł wzrok – taki dziwny facet tam stał. Albo kobieta.
– Mam tylko drzewo. Chcesz jeszcze dzwonnicę?
– To nie dzwonnica, tylko sygnaturka.
Jeszcze tylko dwie siatki z tylnego siedzenia, wygnieciona, doczytana do połowy gazeta, jeszcze dwadzieścia kroków do bramy i wreszcie Kuba mógł dotrzeć do… a nie, najpierw do męża pani Loli, który z tajemniczych przyczyn od czasu do czasu wystawał w sieni bez większego sensu, zanurzony w dziwnym letargu, jak upiór.
– O, pan… pan…
– Dobry wieczór – odmruknął mu, majtając przy skrzynce pocztowej pękiem kluczy.
– …Tomek!
– Jakub.
– Właśnie, pan Jakub, dobrze, że pana widzę, panie, bo tu nie wiem, czy pan wie – zapalił się nagle, znajdując w sobie rzadką żarliwość – tu szczur, dziś, panie, normalnie szczur, to na pewno, tego, wie pan, od tego tam, kaleki, brudasa jednego, z sutereny, ale to jest porządny dom, ja się nie mogę denerwować, panie, bo mam wieńcówkę, ale my tu nie damy…
– Oczywiście, że nie damy – przytaknął Kuba, stawiając stopę na pierwszym stopniu schodów.
– Właśnie, nie damy! Panie, szczur, normalnie wyszedł, z dziury, ja panu pokażę!
– Nie, dziękuję, późno jest. Może innym razem.
Ale Edmund Tubicz nie dawał za wygraną; raz rozpędzony, leciał przez zdania jak armatnia kula:
– Ja panu pokażę, to od tego tam szmondaka, a to jest dom porządny, my jesteśmy, panie, ludzie szanowani, ja mam żonę, ja mam działkę, ja mam słoiki! Tak, panie, być nie może, że w biały dzień, panie, szczur… – nawet w nikłym świetle sieni widać było, jak, podekscytowany, pluł drobnymi strzępkami gęstej, białej śliny – że szczur, panie, wychodzi i idzie. Z dziury! Z dziury!
Po czym, zdawszy sobie najwyraźniej sprawę, że Kuba jest już w połowie schodów, a myślami znacznie dalej, pan Tubicz zapadł z powrotem we właściwy sobie wieczorny letarg; postał na parterze jeszcze z kwadrans, wyszedł na podwórko, rozejrzał się po obłażących z tynku murach, sięgnął w stare, pamiętające jeszcze może Franciszka Józefa pęknięcie, z którego po cichutku wydobył ukrytą tam zawczasu małpkę, przełknął dwa łyki, zapalił papierosa dla stłumienia zapachu, po czym wreszcie ruszył w górę, przystając ze zmęczenia co parę stopni.
Niedobrze. Najpierw było słychać skrobanie, z początku wściekłe, jak zawsze, potem sumienne, metodyczne.
– Wlepka? – zapytał Tomek, kiedy Kuba stanął w progu i ułożył torby na podłodze.
– Mhm.
– „Zakaz pedałowania”?
– Nie. Dziś w menu „Chłopak dziewczyna normalna rodzina”.
– Eeee – Tomek wzruszył ramionami – skąd ona w ogóle ma wiedzieć, jak wygląda normalna rodzina, bo przecież nie z domu? Jaki to jest wzorzec, ci Koszakowie? Z serialu chyba? Z jakichś filmów, nie wiem, przyrodniczych może, gdzie Krystyna Czubówna czyta, że samica wysiaduje jaja, a samiec w tym czasie…
Przyglądał się uważnie Kubie. Niedobrze, poruszył nozdrzami. Wyczuł. Zawsze wyczuwa. Nic jednak nie powiedział, może był zbyt zmęczony, żeby jeszcze zbierać teraz siły na wymówki. Podszedł do stołu, na którym leżała poczta, i zaczął ją machinalnie dzielić: to dla jednego, to dla drugiego. Rachunki on, grubsze, bąbelkowe koperty z jakimiś książkami do doktoratu dla Tomka. Nawet nie otworzył.
– Przyszły ci tu… różne. Książki.
– Tak, tak, widziałem. – Ruszył do przedpokoju po torby, wymijając Kubę.
– Popisałeś dzisiaj?
– Troszkę. Poczytałem, popisałem. Wierz mi, nie zazdrościsz. Kupiłeś pomidory w puszkach na szakszukę?
– Kupiłem, całą zgrzewkę. Czemu nie zazdroszczę? Ja w tym czasie kręciłem kamieniarza w Cikowicach.
Tomek, który zdążył przynieść torby i teraz je rozpakowywał, zatrzymał się nagle w pół gestu z dwoma jogurtami w obu dłoniach.
– A Janowitz?
– Dupa, nie Janowitz, rozwalone groby w Cikowicach. Sensacja stulecia, milion razy ważniejsza niż jakaś tam wizyta światowej klasy emerytowanego sopranu lirycznego w Krakowie.
Złość słabła, jakby odlepiała się od Kuby kawałkami, pecynkami, spadała na podłogę i stopniowo znikała. Ale ten splot: stracona rozmowa z Janowitz, wlepka, połączone jeszcze z bezsensownym monologiem starego Tubicza, z błotem w Cikowicach, z bezsensem fraz wypowiadanych do mikrofonu, tworzyło jakąś gęstą, nieprzyjemną zawiesinę, która przyduszała ich jeszcze długo, przez parę godzin, aż poszli obaj spać, wciąż czując jej obecność w wietrzonej sypialni.
Przed samym zaśnięciem Kuba przypomniał sobie, że słowik po niemiecku to Nachtigall.
Sen przychodził do kamienicy o różnych porach; do Koszakowej, matki Kamili, w zależności od zmiany; do Kennetha i Doroty jak popadło, w rytmie życia towarzyskiego – bywało, że o pierwszej siedzieli jeszcze „U Barana”, pod portretem Pendereckiego trzymanego na rękach przez Penderecką, i wypijali kolejną wódkę pod tatara, a bywało, że o tej porze dawno już spali, każde śniąc swój sen osobno, we własnym języku; Kamila kładła się, kiedy jej kazano, ale i tak przyczajała się z telefonem pod kołdrą; Kubie zdarzało się zasypiać nad klawiaturą, Tomkowi zresztą też, choć – wbrew temu, co twierdził – niemal nigdy nad doktoratem. Ze wszystkich jednak najpóźniej kładł się pan Włodek. Do sutereny światło i tak dochodziło skąpo, więc podział na pory dnia był właściwie teoretyczny – przez całą dobę zapadał zatem w krótkie drzemki, potem wstawał, smażył sobie jajecznicę, oglądał telewizję, zerkał przez okienko, przysiadł czasem i porysował z godzinkę rozmaite przekładnie, bloczki i gwinty, i znów kładł się na pół godziny, czasem na godzinę, przechodzącą niewidzialnie w drugą i trzecią. Właściwie trudno powiedzieć, że w ogóle kładł się spać czy wstawał – był jak wielki owad krążący nad wiecznie rozesłanym łóżkiem, niemogący znaleźć sobie ani miejsca, ani czasu. Zdarzało się, że któryś z mieszkańców domu otwierał oczy w środku nocy czy nad ranem, nagle przebudzony, nie wiedząc czemu – a to przysypiającemu w fotelu Włodkowi wypadł z dłoni kubek i uderzył o podłogę z metalowym brzękiem, jak pęknięty dzwonek. Albo przeciwnie, Włodek budził się właśnie do życia i postanawiał zamieść całe swoje potwornie zabałaganione królestwo, co niemal zawsze kończyło się spektakularnym runięciem jednej z piramid gratów.
Nie spał i teraz.
Wydawało mu się, że coś przeczuwa. Coś jakby kropla – pamiętał to z opowiadania czytanego w „Przekroju” wiele lat temu, kiedy jeszcze miał obie ręce i lubił w nich trzymać szerokie płachty pism – kropla, która wspina się po schodach. Cicho, prawie bezszelestnie. Ale to nie była kropla na schodach ani opowiadanie. To była rzeczywistość. Jakaś jej głębsza, pełna niepokoju część, ukryta, zakopana pod powierzchnią, która dopiero pęczniała w otchłani.
ROZDZIAŁ II
Wiesz, ja bym