toksycznej rodzinie (co w Elżuni od razu wzbudzało poczucie solidarności), i wreszcie, że – jak widać było z karty pacjenta – mieszkała w domu, do którego niewiele wcześniej sprowadzili się najbliżsi przyjaciele pani doktor. Choć rewelacja ta wcale nie została przyjęta z entuzjazmem ani przez Koszak matkę, ani przez Koszak córkę. I tak trwało to dziwną siłą rozpędu przez kolejne miesiące, w których Elżunia stopniowo zapoznawała się z Kamilą, nawiązywała więź, budowała bliskość, co oczywiście prowadziło do licznych żartów, że zachowuje się jak rasowy pedofil. Wprawdzie po tylu latach zwierzeń wszyscy troje znali na pamięć swoje fetysze i wiedzieli, że czternastolatka o brzoskwiniowej cerze nijak się ma do pięćdziesięcioparoletnich mężczyzn z lekkim brzuszkiem i sentymentem do Coltrane’a, w których pani doktor zazwyczaj celowała, więc dla wszystkich było jasne, że nie ma w tym podtekstu seksualnego, ale intensywność tej jej relacji z Kamilą była osobliwa.
– Nie obraź się, Elżuniu – powiedział Tomek, oblizując palec, którym z blachy wybrał ostatnie kleksy kremu – ale moim zdaniem to jest wyparty instynkt macierzyński.
– E tam. Bo wam to się wydaje, że jak kobieta jest po trzydziestce, to zegar biologiczny tyka, rany boskie, hormony szaleją i baba szaleje z nimi…
– „Wam gejom”?
– Wam facetom, wszystkim. A to jest normalny odruch, pomóc komuś, kto sobie nie radzi. I to, czy jest dzieckiem, czy nie jest, ma znaczenie o tyle, że dzieci zasadniczo nie radzą sobie bardziej niż nie-dzieci. Zresztą Kamila ma czternaście lat i nie powiedziałabym, że to dziecko.
Tomek wzruszył ramionami.
– „Kamila”.
– No, Kamila, tak ma na imię. Nie wiedziałeś?
– Zrobić kawy? Niby wiedziałem, ale i tak tego imienia nie używamy. A z pewnością nie zapamiętałem go tak szybko jak ty.
– Nawyk pamiętania imion z przychodni. Kawy? Maleńkie espresso, bez mleka, bez cukru, bez niczego. To jak o niej mówicie?
Tomek uśmiechnął się pod nosem, wygrzebując kapsułkę z pudełka:
– Normalnie to „gówniara”, a jak jesteśmy w wyjątkowo dobrym humorze, to Koszakówna. – Elżunia nie skomentowała, ale zademonstrowała swój stosunek całą postawą, począwszy od cienkich różowych skarpetek w banany wystających spod koca, po kolce fryzury na czubku głowy. – Skąd zresztą wiesz, czy ona sobie nie radzi?
– Tomeczku, może ty już się zajmij tą kawą, a nie psychologizuj.
– Ale ja poważnie pytam.
– A ja ci poważnie odpowiadam. Ty byś sobie radził? Z taką matką, z takim ojcem?
– Och – machnął ogólnie w przestrzeń – bez przesady, że to taka patologia.
– Nie w sensie, że piją i biją, ale przecież oni są cały czas wściekli. Na siebie, na nią, na świat dookoła.
– To się nazywa u nich miłość chrześcijańska. Agape. Masz.
– Dziękuję. Wiesz co, jednak odrobinę cukru jakbyś mi mógł… o, tak. Ja po prostu uważam, że moglibyście jej poświęcić trochę czasu…
Tomek usiadł, zarzucając teatralnie nogę na nogę.
– Koniecznie. Ko-niecz-nie! Mamy prawdziwy nadmiar czasu. Ja szczególnie odczuwam go, gdy siedzę nad doktoratem, a Kuba w pracy. Kiedy się z tobą ostatni raz widziałem, no? Do pani Loli czasem któryś z nas zagląda, bo ją uczymy, jak pracować na komputerze, ale z przyjaciółmi, ze znajomymi to się praktycznie nie widujemy. Odcięcie zupełne – uderzył o oparcie kanapy brzegiem dłoni – blokada. Kojarzysz Tanningów?
– Tych Anglików, od których wynajmujecie? Co mieszkają na górze?
– Tak. On Anglik, ona Polka. Cały czas nas zapraszają, żebyśmy wpadli…
– Trochę tak dziwnie. Że tu wynajem, czynsz co miesiąc, a tam jakieś towarzyskości.
– Nie? No właśnie, też tak myślę. Ale zapraszają. I nawet wydaje się, że to ciekawi ludzie, ale naprawdę nie mamy czasu, byliśmy tam w sumie dwa, trzy razy…
– Z czynszem?
– Nie no, z czynszem to nie liczę. Na ogół zresztą przelewem idzie, chyba że mamy coś do obgadania. Ale mówię o zwykłych spotkaniach. Po prostu nie ma czasu. A teraz zobacz: ja tu z tobą rozmawiam o relacjach międzyludzkich…
– Beznadziejnych – wtrąciła.
– Beznadziejnych, właśnie. I nie piszę doktoratu, a tam biedny Kubuś…
– …realizuje się w swoim pracoholizmie, co go uszczęśliwia.
Tomek popatrzył na nią z wyraźną wdzięcznością. Ale kiedy dodała: „Idź, przynieś z lodówki tę porcję dla niego. Nic mu nie powiemy”, uniósł się jednak honorem:
– Niepisanie i Szymuś to jedno, a wyjadactwo to drugie. Wierny mu nie będę, w każdym razie nie w tradycyjnym sensie, ale nie będę mu wyżerał twojego tiramisu. Dopóki śmierć nas nie rozłączy.
Kuba miał może w sobie rys pracoholika, ale nie do końca taki, jak to opisywał Tomek; sama praca w telewizji była nadspodziewanie czasochłonna, toczyła się bowiem w warunkach nieustannych niedoróbek, chaosu i wiecznej maniany, przez co każde ujęcie trwało cztery razy dłużej, niż było to rzeczywiście konieczne. To dźwiękowiec zapomniał baterii, więc trzeba było przerwać, wyciągnąć stare, włożyć nowe, wszystko powtórzyć, to operatorowi nie pasował odcień bieli, to ujęcie przerywał okrzyk: „Znalazłem nakładkę”, to ktoś jeszcze musiał mieć teraz swoją przerwę wymaganą przez związki zawodowe – i nagle wszyscy popadali w letarg. Kuba więc zostawał w telewizji godzinami nie dlatego, że praca tak go zasysała, ale ze względu na jej dziwną pozaczasową naturę. Jedynym ratunkiem był bliski termin emisji: wtedy ekipa, od operatora po montażystę, faktycznie potrafiła się spiąć i wyprodukować co trzeba w tempie ekspresowym.
Ale nawet rozwleczenie całego procesu produkcji do niewiarygodnych dłużyzn nie irytowało Kuby tak, jak przydzielana mu robota. Bo niechże to nawet nie będzie Gundula Janowitz, niech to będzie turniej śpiewaczy szkół średnich, niech to będzie wystawa w Narodowym, niech to będzie młody artysta z MOCAK-u, który z poważną miną wyjaśnia wszystko, co wytnie się w montażu, zostawiając tylko: „Cieszę się, że mogę zaprosić państwa do MOCAK-u”. Ale nie. Było to, co przydzieliła mu po uważaniu Anka.
Któż nie zna tego stereotypu miłej młodej szefowej, która dostała wysokie stanowisko w telewizji dzięki wysokim kwalifikacjom? Oczywiście nikt nie zna – i Anka też do niego nie pasowała, bo takiego stereotypu nie ma. Uwielbiała mówić, że „do wszystkiego doszła pracą własnych rąk” i że „miała cztery razy ciężej niż faceci, ale to ona jest szefową”. To prawda, miała cztery razy ciężej niż oni, ale jej matka była wysoko w pionie finansowym ośrodka. Poza tym ich matki, żony czy stryjkowie też kimś tu byli, wszystko to były walki uprzywilejowanych. Do wielkiego matczynego cyca Telewizji Polskiej przyssane były od pokoleń całe klany – i nie chodziło o żadne „resortowe dzieci”, o prezesów i wicedyrektorów, o całą tę śmietankę z wysokimi pensjami, którą wymiatały każde wybory, tylko o tych, co poniżej: kierowców, makijażystki, dźwiękowców, strażników. Mało kto przyszedł tu zupełnie z zewnątrz, jak Kuba, który dopiero z czasem zdał sobie sprawę, że zbieżność nazwisk na ogół jest nieprzypadkowa, a przecież należy doliczyć wszystkie rozwody, drugie małżeństwa, zarzucone nazwiska panieńskie, nie mówiąc już o trwałych i nietrwałych związkach pozamałżeńskich. I nagle okazywało się całkowicie