Jacek Dehnel

Ale z naszymi umarłymi


Скачать книгу

z pierwszych w tym roku nowalijek, natomiast starszy aspirant… – urwał i zmrużył oczy, wpatrując się w prompter – Schreiber z Komendy Powiatowej Policji w Kole podzieli się z nami wiedzą o tym, kiedy należy zdjąć zimowe opony.

      Sprawa była jednak zbyt głośna, żeby pozostawić ją ot tak, odłogiem, opędzić jednym lekarzem w kitlu, siedzącym na kanapce; w paru redakcjach postanowiono dopompować oglądalność i słuchalność, więc posłano reporterów do Cikowic i Bochni, żeby odszukali tam panią w wiśniowej kurtce ortalionowej, włosy ciemne.

      I dlatego właśnie teraz Kuba, jak w Dniu świstaka, wbity w ten sam płaszcz, zanurzony w towarzystwo tej samej ekipy, jechał tą samą drogą przez Kłaj. Znowu gołe drzewa z jemiołą, znowu parkany z betonu lanego we wzorek, znowu szyldy „DZIAŁKA ROLNA pow. 3200 m² SPRZEDAM”, znowu to wszystko w mżawce, i tak aż do Bochni, do pralni, gdzie pracowała ciemnowłosa Krystyna w wiśniowej kurtce z ortalionu.

      Pierwszych dwóch wywiadów udzieliła jeszcze za ladą pralni, potem obwieściła, że w takich warunkach to ona pracować nie może, wzięła od szefowej zwolnienie, zabrała się z jedną z ekip do domu, przebrała się, umyła włosy, zrobiła lepszy makijaż i do wieczora odpowiadała na pytania na kanapie, z głową pomiędzy trzykrotką a obrazem przedstawiającym las zimą.

      – Cały materiał jest do dupy, powiem ci – klarowała przez telefon Anka głosem nieagresywnym nawet, po prostu zwyczajowo niesympatycznym – bo to już ma i TVN, i Polsat, wszyscy ją mają, wszystkim mówi to samo.

      – A co ma mówić? – rzucił Kuba, dopijając kawę w restauracji PSS Społem „Jubilatka”, wybranej przez dźwiękowca, który polecał tutejsze pierogi. – Wymyślić coś nowego? Ma krótką historyjkę, że zobaczyła tego faceta, wsiadła do busika i wezwali pogotowie. Kogo ma tam jeszcze zmieścić, królową Bonę?

      – To może ten gówniarz?

      – Ten od filmiku? Grzegorz. Rodzice zabronili mu wypowiadać się do kamery.

      O ekspedienta sklepu „Wszystko za 5 zł albo więcej” nawet nie zapytała, nikt się nim zresztą nie zajmował, wszyscy bowiem widzieli na filmie, że od razu zemdlał; miał o to zresztą do siebie i do reszty świata pretensje, z których wyleczyła go dopiero w październiku brutalna śmierć z rąk jego własnych rodziców, zainfekowanych dwa dni wcześniej niż on.

      – To wymyśl jakichś ekspertów i jedźcie do nich. Już, już.

*

      W tym samym czasie dyrektor Szpitala Powiatowego imienia Błogosławionej Marty Wieckiej, z twarzą poczerwieniałą jak otwarta rana, miotał się po swoim gabinecie, objeżdżając z góry na dół tak samego lekarza przyjmującego, jak i resztę pracowników; w przerwach zaś pomiędzy atakami furii odbierał telefony od władz samorządowych i centralnych; mediów sekretarka naturalnie nie łączyła, bo po pierwsze, nie było na to czasu, a po drugie, nie obmyślono jeszcze strategii informowania o stanie pacjenta i historii jego przyjęcia na oddział. Nie miało to zresztą, jak się okazało, większego znaczenia, bo około czternastej cały kwartał ulic Windakiewicza–Oracka–Świętokrzyska–Krakowska odcięto, budynki szpitalne otoczono kordonem sanitarnym i zarządzono kwarantannę; władzę przejął przywieziony helikopterem doktor z Instytutu Medycyny Morskiej i Tropikalnej, występujący skądinąd w mundurze pułkownika, co jego rozkazom dodawało szczególnej mocy. Zdezorientowane media gubiły się w podawanych informacjach – część z nich mówiła o japońskiej histerii, inne o wybuchu poważnej epidemii, a jeszcze inne o państwowym spisku, mającym na celu ukrycie straszliwej, nieznanej choroby, którą sprowadził do Polski Klub Bilderberg.

      – Słuchaj, Bronek, słuchaj! – krzyknęła pani Koszakowa, wpatrując się w głowę emerytowanego profesora KUL-u, skandującą złowróżbne wieści z telewizora. Głowa przypominała obciągniętą suchą skórą ruchomą czaszkę, w której ktoś dla wica osadził szklane oczy lalki. – Broneeek, pogłoooośnię ci!

      I pogłośniła, więc emerytowany profesor KUL-u dudnił teraz w całym mieszkaniu:

      – …zdepopulować Polskę, która za to, że głosi wszem i wobec swoje katolickie świadectwo głębokiej duchowości, ma zostać najzwyczajniej w świecie zniszczona przez ateistyczno-permisywistyczną Unię Europejską. Nie ulega najmniejszej wątpliwości – koło czaszki pojawił się długi, chudy i równie trupi palec – że te śmiercionośne wirusy, wyhodowane w sekretnych laboratoriach bezbożnego Zachodu, sponsorowane z bolszewickich funduszy niejakiego Sorosa, który… no, ja oczywiście nie jestem antysemitą, ale… mają zniszczyć Polskę, Polaków i polskość, wypalić ją, wypalić nas do szczętu, zostawić tutaj zgliszcza, które zasiedli się potem osadnikami z Niemiec albo, co gorsza, krajów muzułmańskich…

      – Szariat! Mówię ci, Bronek, tu będzie szariat! – krzyczała Koszakowa, a Koszak odpowiadał jej z drugiego pokoju, gdzie skręcał wieszak:

      – Nie słyszę, co mówisz, bo pogłośniłaś tego dziada w telewizji!

      – Co? Nie słyszę, bo telewizor ci pogłośniłam! Mówię, że szariat tu będzie, profesor jeden mówi!

      Punkt ciężkości jednak powoli przesuwał się w kierunku informowania o epidemii – nieznanej, choć kilkakrotnie przewinęło się słowo „ebola” – zwłaszcza odkąd pokazano oddziały wojskowe otaczające budynki szpitala oraz krzątających się tu i tam pracowników w działających na wyobraźnię kombinezonach.

      W miarę jak podobne przypadki znajdowano w kolejnych miejscowościach, media polskie, a w ślad za nimi zagraniczne, przybierały ton coraz bardziej apokaliptyczny; przez chwilę Szpital Błogosławionej Marty Wieckiej miał być centralną bazą, do której zwoziłoby się wszystkie odnalezione ofiary, wkrótce jednak liczba przypadków zaczęła przyrastać w tempie tak szaleńczym, że nawet w powołanym biurze kryzysowym zapanowała panika. O północy w TVN24 spikerka, z trudem panując nad głosem, podała, że opieką otoczono – co znaczy: otumaniono zastrzykiem i przewieziono do izolatek – ponad siedemdziesięciu pacjentów. W kolejnych szpitalach nikt się już nie certolił, nie było żadnych sprowadzonych specjalistów, żadnych kordonów sanitarnych, po prostu stawiało się w progu jednego policjanta i mówiło się mu, żeby nie wpuszczał nikogo prócz personelu, miał oko na chorego, a w razie czego użył paralizatora.

      Państwo zareagowało zaskakująco sprawnie: stworzono centrum kryzysowe z infolinią, ogłoszono stan wyjątkowy, do wszystkich obywateli rozesłano esemesem ostrzeżenia, żeby nie wychodzili z domu bez potrzeby, trzymali się z daleka od zakażonych, a wszelkie ogniska choroby zgłaszali służbom. Ale ta kontrola, która miała wprowadzać poczucie porządku i opanowania sytuacji, nie bardzo uspokoiła społeczeństwo.

      Świt wstający nad Polską wstawał ponad krainą przeklętą, dotkniętą jakąś plagą tajemniczą, niczym średniowieczne miasto, na które potężny czarnoksiężnik rzucił klątwę, a biskup – anatemę; matki nie posyłały dzieci do szkoły, a potem wspólnie z mężami wychodziły do pracy tak, jakby nigdy z niej nie miały wrócić; w niejednym męskim oku błysnęła bohaterska męska łza; w progu niejednego mieszkania niejedne usta wyszeptały raczej dawno zapomniane słowa miłości niż „napisałam ci na kartce, co masz kupić” albo „odbierz płaszcz z pralni”. W radiu historyk z dużym dorobkiem i krótką pamięcią przemawiał nabrzmiałym troską głosem, że Polacy w chwilach próby zawsze się jednoczą, a znana aktorka pokolenia średniostarszego wypowiedziała wiele słów, z których nic nie wynikało, ale za to każde z nich wybrzmiało nienaganną dykcją. Wszystkie telewizje co parę kwadransów pokazywały zatroskaną, spoconą twarz ministra zdrowia oraz równie zatroskaną i spoconą twarz prymasa; bywało, że pojawiali się obaj na podzielonym na pół ekranie, ujawniając