Jacek Dehnel

Ale z naszymi umarłymi


Скачать книгу

nie czytałem! – rzucił gniewnie. I, skądinąd, zgodnie z prawdą.

      Oprócz esperantystki byli tam jeszcze: pan zajmujący się uczeniem niemowląt języka migowego, ponoć z dużymi sukcesami (w przypadku niemowląt, nie zombich), przynajmniej dwóch genealogów próbujących uzyskać od zmarłych dane o ich rodzinach, a także różne inne osoby o zamysłach i misjach tak dziwnych, że nie sposób ich tutaj przytoczyć.

      Łoczersi niewiele mieli wspólnego z pierwszą falą gapiów – ludzi, których niepokój wygnał z domu i kazał im przyglądać się ze strachem nieznanemu zjawisku. W przeciwieństwie do tamtych łoczersi czuli się bezpiecznie. Fascynowały ich najdrobniejsze osobliwości w zachowaniu poszczególnych osobników, którym (podobnie jak Jane Goodall szympansom) nadawali imiona. Potem zarywali noce, spierając się w długich wątkach na fachowych forach (zombixxi.pl, zombiapocalypse.com), czy możliwe jest życie uczuciowe, a tym bardziej seksualne, po życiu, a zatem czy Gryzelda (szczupła osobniczka z wygryzioną łydką) faktycznie wysyła sygnały do MadMaksa (mężczyzna w średnim wieku z dziurą po kuli nad lewym okiem), snuli teorie o ewentualnej przemianie materii zombich albo o tym, czy komunikują się oni przez dotyk, czy może poprzez coś w rodzaju jungowskiej wspólnej jaźni.

      Trafiali się, rzecz jasna, również łoczersi zagraniczni, często tacy, którzy od lat organizowali marsze i zloty przebierańców, a teraz, ku swojemu niepomiernemu zdumieniu, dowiadywali się, że rzeczywistość po raz kolejny przebiła to, co oferują literatura i film. Mieli oni jednak własne grupy dyskusyjne, poświęcone właściwie zupełnie czemu innemu: konkursom na najlepsze przebranie, poradom makijażystek wyjaśniających, jak wykonać najefektowniejsze wybroczyny i sztuczne rany i tak dalej. Do prawdziwych zombich miało się to naprawdę nijak. Podobnie jak sam fenomen nazywany fenomenem Powrotu, tak i łoczersi, pomimo obcej nazwy, byli specyfiką naszej ziemi, tej ziemi.

*

      Tym razem zaczęło się od pytania o jedzenie i Tomek wiedział, że zawalił. Ani jedzenia, ani pisania, tylko długie, leniwe przedpołudnie, wylegiwanie się w promieniach wiosennego słońca, wpadającego przez nieumyte jeszcze szyby.

      – Nie miałem jakoś do tego głowy! – zawołał sprzed lustra w łazience, gdzie sprawdzał, czy nie powiększyły mu się zakola. – Bardzo mi się dzisiaj dobrze pisało. Weźmiemy coś na wynos. Na co masz ochotę?

      Ale Kuba stał już w drzwiach łazienki.

      – Szymek był? – O, zabrzmiał ten ton, ton złowróżbny. – Był u ciebie Szymek?

      – Nie będziesz mi przecież teraz robił awantury o Szymka.

      – Ja nie będę!? – krzyknął Kuba, rzucając na ziemię teczkę. – Ja nie będę?

      – Kubusiu…

      – Nie kubusiuj mi tu! Dobrze wiesz, że to nie jest w porządku. Nic. Ani to, że przychodzi, chociaż miał nie przychodzić, ani to, że zasmradza cały dom tymi swoimi tanimi petami, ani to, że nie zrobiłeś żadnego obiadu…

      – No nie zrobiłem, nie zrobiłem, nie byłem dobrą żoną, uduś mnie może, niewierną, niegotującą Desdemonę – takie zgrywy czasem działały, czasem nie, ale warto było spróbować. – Zamówię zaraz humus i zupę.

      – Znasz warunki umowy.

      Tomek znał je doskonale. Hiszpan z Erasmusa? Proszę bardzo. Ładna klata z wytatuowaną koroną nad lewym sutkiem? Może być. Barman z Miejsca, ten z diastemą? Czemu nie. Dłuższy romans? Też. Byle nie w godzinach pisania doktoratu.

      Ich związek opierał się na rozmaitych trwałych fundamentach – i choć monogamia od dawna nie była jednym z nich, to na pewno należał do nich podział zajęć: Kuba idzie do pracy, a Tomek w tym samym czasie pisze doktorat; w ten sposób niejako o b a j go piszą, Tomek w sensie ścisłym, zagrzebany w książkach, mozolnie wystukując na klawiaturze kolejne zdania, wywalając je i znów wstukując, a Kuba metaforycznie, poświęcając mu godziny spędzone w redakcji albo na wszystkich tych bezsensownych ekspedycjach w poszukiwaniu złotego graala newsów, dzięki czemu tamten może spokojnie p r o w a d z i ć  b a d a n i a  n a u k o w e. Ale cóż z tego, kiedy najsposobniejszym czasem na niekrępujące spotkanie były akurat te leniwe godziny środka dnia, między snem a wieczorem, kiedy się gada, spotyka ze znajomymi, przygotowuje obiad, ogląda seriale; ta pustka ciągnąca się od dziesiątej, jedenastej, czasem od południa aż do czwartej, piątej, szóstej, kiedy Kuba wreszcie wróci z pracy.

      Zgadzali się, że trójkąty są bardzo miłe (od czworokątów wzwyż zaczyna się za dużo rąk i nóg, co wszystko komplikuje), ale Tomek był pod tym względem mniej skłonny do uwspólniania wszystkiego, co się na aplikacji nawinie. Lubił mieć swoje rzeczy: swój kubeczek, z którego nikt nie będzie pił, swoje skarpetki, nieprzeznaczone do podbierania, nawet jeśli ładnie pasują do spodni, i wreszcie, tak, wyłącznie swoich kochanków. Kochanka, jednego. W ostatnim czasie był to Szymuś, właśnie tak, zawsze ze zdrobnieniem. Szymuś mógł wpadać i wpadał dość często, po czym z równą łatwością wypadał z powrotem, zostawiając jednak Tomkowi bardzo niewiele czasu na pisanie doktoratu.

      Dodatkową własnością Szymusia – jak i tych, którzy pełnili tę funkcję przed nim – był pewien prokrastynacyjny bonus: nie dość, że zmarnowało się z nim bardzo przyjemnie parę godzin, to jeszcze przez dwie czy trzy godziny pozostałe do powrotu Kuby można było rozpamiętywać swoje winy, kajać się, usprawiedliwiać przed samym sobą, snuć po pokoju z nieszczęśliwą miną, pisać do najlepszych przyjaciółek: „bo ty mi powiesz tak szczerze, od serca, czy ja naprawdę jestem taki zły?”, w międzyczasie odpowiadać esemesami na pożegnalne mruczanda Szymusia i dowodzić samemu sobie, że przecież jednak tego dnia przeczytało się parę stron nadzwyczaj ważnego eseju z lat sześćdziesiątych.

      A teraz wszystko to brało w łeb.

      – Czy ty naprawdę musisz stawiać sprawę na ostrzu noża? Przechodził, wpadł, zaraz wyszedł, cały czas pracowałem nad doktoratem, zrobiłem sobie z nim krótką przerwę.

      – Krótką? Na jednego papierosa? Na dwa? Na pięć?

      – Na szybki seks i jednego papierosa. Zadowolony?

      – Ja? Zadowolony? To chyba ty powinieneś być zadowolony.

      Zapadło milczenie.

      Na chwilę.

      Po czym Tomek ruszył do kontrataku.

      – Tak, oczywiście, ogromnie jestem zadowolony. Z tego, że nigdy nie ma cię w domu, a kiedy już przychodzisz, to mam po prostu wydać posiłek jak bufetowa, i tyle.

      – Nie rób może z siebie męczennika, co?

      – Nie przerywaj mi! Jestem ogromnie zadowolony z tego, że nie znalazłeś czasu na wakacje. Co bym zrobił, gdybyśmy pojechali na rowery na Bornholm, o co proszę chyba od pięciu lat, i gdybyśmy tam…

      – Tak? Tak? Wakacje będziesz mi wypominał? Ubiegłoroczne?

      – A co, zaplanowałeś jakieś tegoroczne? Czy może tylko wieczne bycie chłopcem na posyłki Anki?

      – Teraz jesteś ekspertem od pracy zawodowej. – Kuba poczerwieniał, podszedł do Tomka bliżej, z głową lekko pochyloną, aż czuł, jak na karku i plecach mięśnie zwijają mu się w ciasny splot. – To powiedz mi może…

      I tak toczyło się to dalej – nie tylko w tym mieszkaniu, ale w całej bez mała kamienicy, z góry na dół, zupełnie jakby bogini Eris tego akurat dnia się uwzięła i postanowiła odwiedzić ten akurat budynek. Piętro niżej Koszakowie darli się na siebie z powodu, którego już nie pamiętali, nie był on zresztą potrzebny – od dobrych kilkunastu lat prowadzili właściwie tę samą kłótnię, wywlekając sobie te