sprawiał wrażenie, że traktuje swoje słowa nadzwyczaj poważnie, ale Karol wiedział aż nadto dobrze, że nie jest tak naiwny i że zwyczajnie indoktrynuje Raszida. Bo Sajed w tej dziedzinie był mistrzem, i to nie tylko dlatego, że studiował Koran pilniej niż inni, ale przede wszystkim dlatego, że lepiej go rozumiał. Nie mógł się jednak powstrzymać od indoktrynacji, gdziekolwiek był i z kimkolwiek prowadził rozmowę. Czasami Karol się zastanawiał, czy Sajed, czytając święte pisma, medytuje, uczy się czy też z zamiłowaniem indoktrynuje sam siebie.
– Masz sporo racji, Raszid – przyznał niezobowiązująco Karol, bo rzeczywiście tak uważał. – W kulturze łacińskiej masy nastawione są na bierny odbiór świata. Telewizja, film, radio, billboardy, tadżypao…
– Co to? – wtrącił Raszid.
– Nieważne… – ciągnął Karol. – Świat łaciński, wbrew temu, co mówi oficjalnie, także ustami Kościoła, to świat introwertyczny…
– Jaki? – znów zapytał Raszid, wyraźnie zainteresowany jego słowami, podczas gdy Sajed wciąż studiował okładki płyty. Wyglądało na to, że pożyteczna dociekliwość Raszida nie odgrywa w jego planach żadnej roli. Karol mógł tylko domyślać się dlaczego.
– Ludzie na Zachodzie sądzą, że wojna wygląda tak jak na filmach, że można być nieśmiertelnym albo wbrew prawom fizyki unosić się w powietrzu. Wehikuł czasu, Park Jurajski… Widziałeś?
– Tak…
– I konfrontują to z bajkami z Biblii…
Sajed podniósł wzrok i spojrzał na Karola z mieszaniną zainteresowania i wyczekiwania. Wydawało się, że zestawienie słów „bajka” i „Biblia” nie do końca mu odpowiada.
– I tak mają od dziecka – ciągnął Karol, choć czuł, że powinien kończyć. – Później wierzą, że taki jest świat i że ludzie żyli współcześnie z dinozaurami, a islam, Chiny, Afryka to Atlantyda, która im zagraża i której nie rozumieją. I jest coraz gorzej, chociaż część zachodnich intelektualistów stara się nas zrozumieć… czasem z sympatią… to są nasi sojusznicy… ale decydują ci, którzy rządzą masami przed telewizorem…
– Raszid, idź i powiedz, żeby Ismail przyniósł herbatę – przerwał Sajed ku zaskoczeniu i satysfakcji Karola. – Potem pilnuj, żeby nam nikt nie przeszkadzał – dorzucił zupełnie abstrakcyjnie, bo było oczywiste, że i tak nikt nie mógłby im przeszkodzić.
Karol przyjął pozycję siedzącą, bo wiedział, że zaraz się dowie, po co Sajed ściągnął go tak pilnie do Jemenu. I chociaż spotkania odbywały się zawsze w luźnej i niewymuszonej atmosferze, to jednak Karol znał swoje miejsce w szeregu, a dyscyplinę cenił ponad wszystko. Kiedy czasami odzywała się w nim dusza białego człowieka, nie mógł wyjść ze zdumienia, jak przy braku poszanowania dla dyscypliny Baza może funkcjonować tak sprawnie.
Pokój wciąż wypełniała muzyka z filmu Helikopter w ogniu. Sajed ściszył radio i przybliżył się do Karola na odległość pozwalającą postawić między nimi tacę z szai masbut, turecką słodką herbatą.
Hamond sięgnął do plecaka i wyjął jeszcze jedną płytę CD.
– To prezent ode mnie!
– Co to?
– Zobacz…
– Soundtrack z Afery Thomasa Crowna?
– Tak… Nina Simone… Sinnerman… pamiętasz?
– Pewnie. Do eid jest jeszcze trochę czasu… ale dziękuję!
Sajed schował CD pod poduszkę i przez chwilę wyglądał na lekko zakłopotanego. Wydawać by się mogło, że to trochę nieodpowiednie zachowanie jak na charyzmatycznego przywódcę Bazy w Jemenie. Ale właśnie za to Karol lubił go najbardziej, bo to był taki ludzki odruch, zupełnie inny od tego, co obowiązywało wśród pozostałych braci.
Sajeda poznał cztery lata temu, kiedy ten mieszkał jeszcze w londyńskim Enfield i był odpowiedzialny za struktury w Wielkiej Brytanii. Wynajmował typowy angielski szeregowiec z czerwonej cegły przy Morrison Avenue. Z pewnością znacznie łatwiej byłoby mu mieszkać w Luton czy też w Bury Park, ale nie chciał być postrzegany jako tradycjonalista.
I dom, i ulica były tak typowe, że tylko ktoś o nie lada zdolnościach potrafił odnaleźć je za pierwszym razem. Wtajemniczonym pomagała nieduża chorągiewka Union Jack widoczna już z daleka i oznaczająca, że jest bezpiecznie. Znikała tylko wtedy, gdy Sajed wyjeżdżał na dłużej, ale o tym wiedzieli jedynie najbardziej zaufani.
Karol mieszkał wtedy u niego i nieustannie krążył między Islamabadem a Londynem.
Tamtego pamiętnego dnia samolot spóźnił się niemiłosiernie i Karol dotarł do Enfield w środku nocy. Przez całą drogę się zastanawiał, jak mu to powiedzieć, i w końcu doszedł do wniosku, że to bezsensowny dylemat i że trzeba powiedzieć tak, jak było naprawdę. Jak zginął jego brat Husam i dwadzieścia innych osób. Jak rakieta odpalona z amerykańskiego drona trafiła dokładnie w Husama, tak że jego ciała nie odnaleziono. Pewnie zostało wymieszane ze szczątkami zabitych kobiet i dzieci i pochowane wraz z nimi w jedynym wspólnym grobie.
I o ile śmierć w walce byłaby uznana za męczeńską, o tyle takiej sytuacji Allah nie przewidział. Powstał poważny problem, bo muzułmanin nie otrzymał duszy, jak krzyżowcy czy syjoniści, tylko ciało.
Przez resztę nocy rozpacz Sajeda pogłębiał brak możliwości koranicznego rozwiązania tego dylematu. Nie pomogła nawet butelka whisky Black & White, którą wypili jako karę za swoje nie dość pobożne życie.
Sajed długo się zastanawiał, który imam może mu odpowiedzieć na dręczące go pytania, i kiedy wydawało się, że wypłakał już całą whisky, a w otwartym oknie pojawił się, jak na złość, piękny londyński poranek, usłyszeli nagle skrzeczący głos Niny Simone i jej modlitwę Sinnerman. Znali ją już wcześniej, ale wtedy wydawało im się, że słyszą ją po raz pierwszy. Poczuli, jakby Allah zamówił tę pieśń specjalnie dla nich, na tę okazję, na ten świt, i chciał im wytłumaczyć coś, nad czym warto się zastanowić. Wtedy Sajed oznajmił Karolowi, że nie musi już iść do meczetu i rozmawiać z imamem, a tę pieśń włącza do swojego zikr-e chaffi. Na zawsze!
Karol wiedział, że było to nadzwyczaj ważne i bardzo osobiste wyznanie, bo Nina Simone nijak się nie nadawała na kolejnego proroka islamu.
Marian Krynicki jeszcze spał. Dzieci były już po śniadaniu i pakowały plecaki do szkoły. Maria wyjrzała przez okno, żeby sprawdzić, jaka jest pogoda, i zdecydować, jak się ubrać. Okrągły termometr za oknem wskazywał trzynaście stopni mrozu. Tak się kiedyś zatrzymał, chyba zimą 1998 albo może 1999 roku.
Do przystanku tramwajowego na ulicy Marynarskiej miała niewiele ponad trzysta metrów. Był to dopiero trzeci przystanek od pętli, więc o tej porze tramwaj był zazwyczaj pusty. Tym bardziej że przejeżdżał przez tak zwany kiedyś Służewiec Przemysłowy, a teraz „Biurowy”, więc nie było zbyt wielu pasażerów w tę stronę.
Dzięki temu Maria zawsze miała miejsce siedzące w tramwaju linii 10 lub 17 i całkiem poważnie traktowała to jak dodatkowy ważny bonus związany z jej pracą w hotelu Marriott. Przez pół godziny mogła się poświęcić tylko sobie i dzieciom. Tak już było, że w tym czasie myślała wyłącznie o tym, co sprawiało jej radość i przyjemność. Czasami nawet fantazjowała, bo mimo przykrych doświadczeń z Marianem widywała w tramwaju przystojnych mężczyzn, którzy nie musieli być do niego podobni.
W tym tygodniu obsługiwała piętro dwudzieste trzecie. A na nim miała trzydzieści siedem pokoi standardowych i dwa apartamenty.
Przebrała