nie czekając na zdanie Marcinkowskiego, szybko schylił się do szafki pod biurkiem. Po chwili z szerokim uśmiechem postawił na blacie do połowy opróżnioną butelkę żytniej z kłoskiem. Chwycił stojącą przed nim szklankę z herbatą, resztkę płynu z fusami wylał do kaktusa na oknie i podał naczynie kapitanowi. Brodziak postawił obok własną szklankę i porcelanowy kubek.
Teofil z aptekarską dokładnością odmierzył trzy równe porcje, zaś pustą butelkę schował do biurka. Wypili bez słowa.
W tym momencie zadzwonił telefon. Fred podniósł słuchawkę i przez chwilę milczał.
– Dziękuję – zakończył rozmowę i spojrzał na Brodziaka. – Mamy głowę.
– Jaką głowę? – zdziwił się Olkiewicz.
– Tę, co nam się zgubiła – wyjaśnił uśmiechnięty Brodziak. – Zostaw te papiery, bo sprawa jest na tyle poważna, że Żytni chce mieć szybko efekt naszych działań. My mamy łeb, a ty nam masz przywieźć zaraz jakichś podejrzanych.
– Bez głowy? – Chorąży dalej nie rozumiał.
– Z głową, Teoś, z głową, ale takich, co o głowie będą mogli coś powiedzieć. Chodzi o szybki efekt śledztwa.
– Aha, ale nie rozumiem, co z tą głową i na jaką okoliczność ma być ten efekt?
– Chodzi o to, Teoś, że nad ranem wyłowiono z Warty kobietę bez głowy, a teraz okazało się, że łeb się znalazł – wyjaśnił kapitan Marcinkowski. – Potrzebny jest nam więc ruch w interesie, rozumiesz?
– No co mam nie rozumieć? Element podejrzany w sprawie łazi se bezkarnie po mieście, a ja tu siedzę jak dupa wołowa i jakieś gówniane zeznania piszę. Już się zbieram w tej sytuacji – stwierdził zadowolony. Teraz, gdy zadzwonią z prokuratury, zawsze będzie mógł się wytłumaczyć, że został skierowany do zadań niecierpiących zwłoki.
Godzina 9.10
W niewielkiej celi numer dwa aresztu przy ulicy Chłapowskiego, na parterze Dzielnicowej Komendy MO Poznań Wilda, siedziało dwóch mężczyzn. Cela była czteroosobowa, nie uskarżali się więc na przepełnienie. Siedzieli na pomalowanych na czarno drewnianych skrzyniach, które pełniły tu funkcję łóżek. Chropowate, pociągnięte olejną farbą ściany miały kolor brudnej zieleni. Dodatkowo ozdabiały je wyskrobane przez przetrzymywanych tu wcześniej ludzi napisy i rysunki. Większość z nich świadczyła o dużym zainteresowaniu autorów intymnymi częściami ciała, tak kobiet jak i mężczyzn, choć zdarzały się również teksty o charakterze czysto informacyjnym. Pewien Marian pisał na przykład, że kocha Arletę, Zdzisław oznajmiał wszystkim, że jedzie do Rawicza, a Krystian, że nienawidzi psów. Leżące na pryczach dwa gumowe materace z pościelą zwinięte były w przepisowe rulony. Staranność, z jaką obaj zatrzymani złożyli swoje posłania, świadczyła nie tyle o ich zamiłowaniu do porządku, ile raczej o tym, że doskonale zdawali sobie sprawę, jak należy zachowywać się pod celą. Tylko starzy rutyniarze wiedzieli, że strażnicy bardzo sobie cenią tych zatrzymanych, którzy potrafią utrzymać ordnung. Ci bez doświadczenia nie dość, że bałaganili, to jeszcze bezczelnie ciągle czegoś chcieli i dobijali się do drzwi. A strażnicy to przecież ludzie normalni, czyli cierpliwi tylko do pewnego momentu. Gdy jakiś delikwent z braku doświadczenia za dużo się awanturował, trzeba mu było przylać pałą, żeby zrozumiał, że władza lubi spokój i porządek, a awanturujący się im szybciej to pojmą, tym lepiej dla nich i dla ich pośladków.
Ci dwaj nie mieli zamiaru robić nikomu kłopotu. Siedzieli spokojnie i czekali na to, co przyniesie los, umilając sobie czas niezwykle interesującą konwersacją.
– Wszystko, co złe na tym świecie, to przez baby. Mówię ci, baby to…
– Baby to baby.
– No właśnie.
W drewnianych, solidnych drzwiach, okutych stalowymi sztabami, najpierw poruszyła się klapka judasza, a potem zazgrzytał zamek. Obie głowy natychmiast odwróciły się w tamtym kierunku.
– Palimy czy nie palimy? – zapytał strażnik, zaglądając do środka celi. W ręce trzymał pudełko zapałek. Aresztantom nie wolno było mieć przy sobie niczego, czym mogliby rozniecić ogień, dlatego co godzinę odwiedzał ich klawisz, proponując odpalenie papierosów.
– Panie dowódco – zagadnął go jeden z mężczyzn, wstając z pryczy na znak szacunku. – Zajarałoby się ćmika, ale nie ma co. Może pan dowódca znajdzie jaki tytoń? Może być używany.
Klawisz spojrzał na obu aresztantów zdziwiony tą jawną bezczelnością. Po sekundzie jednak uśmiechnął się. Skoro pytają o pety, znaczy się, są obyci, domyślił się. Frajer, który pod celą znalazł się po raz pierwszy, nigdy by tak do władzy się nie odezwał. A ci, skoro pytali, musieli wiedzieć, w czym rzecz. Z takimi lepiej dobrze żyć. W końcu to oni stanowią trzon więziennej braci, na której opiera się cały system.
– Zobaczy się – odpowiedział mundurowy i zatrzasnął drzwi.
Po korytarzu poniósł się odgłos oddalających się kroków.
– Wszystko przez tego gościa z orkiestry – ciągnął przerwany przez wejście strażnika wątek krótko ostrzyżony facet z pokiereszowaną gębą. – To jasne jak słońce, że gdyby nie on, kutas jeden w mordę szarpany, piłbym se teraz zimne piwo na Półwiejskiej. A ten gnój, wyobraź se, nie chciał grać. No i co z tego, że w W-Z-ecie dancingi kończą się nad ranem? Ja mu gadam: „Zagraj jeszcze jeden kawałek o tej Ewce, żeby nie płakała”, bo ja akurat przygruchałem taką babkę, co się nazywała Ewka, no i chciałem, żeby dancing zakończyć z fasonem, zanim ją wezmę na chatę, bo ona już była zbajerowana na cacy. A ten łachudra mi powiada, że skończyli już granie i że mam się odpierdolić, bo jest zmęczony i idzie do domu. To ja jemu gadam: „Graj, ty szarpidrucie, mówię po dobremu, bo zaraz mi tu inaczej zagrasz z kołnierzem hiszpańskim z własnej gitary”. A on, ten jebaniec, w śmiech i gada, że on gra na elektrycznym instrumencie, a z takiego się nie da zrobić kołnierza. No to co nam zostało? Trzeba było mu pokazać, że jak się chce, to wszystko można. No i ja onemu tę jego elektryczną z miejsca z łapy wyrwałem i przydzwoniłem w makówę, że niby co się będzie wymądrzał. Ale skubany miał rację. Nie dało się mu wcisnąć tej gitary na łeb. Za twarda była. Zresztą nawet nie dało się sprawdzić, bo ten gnój, jak stał, tak zjechał po ścianie. I dobrze mu, nie? Bo chamstwa to ja przede wszystkim nie znoszę.
– I za takie gówno dałeś się zapuszkować? – zainteresował się siedzący naprzeciw chudzielec w białym podkoszulku.
– Ady nie za grajka. Szatniarz musiał zadzwonić po szkiełów, jak ja spokojnie powróciłem do stolika dopić zapłaconą gorzałę. A ta pinda, znaczy się ta Ewka, co ja dla niej tę piosenkę chciałem zapłacić, ta, co to ze mną siedziała, musiała coś się wystraszyć, bo jak ja gadałem se z orkiestrą, to się stleniła, więc miałem już rypanie z głowy i tylko kulturalnie zakończyć konsumpcję chciałem, ale wtedy wpadło dwóch szkiełów, że niby to jakaś awantura się dzieje. A cynk mieli na bank, bo z miejsca do mojego stolika idą. No to co było robić? Przecież żywcem się wziąć nie dam. To jak tylko podeszli, to jednemu od razu bez pytania w tytę przylałem, ale źle fangę puściłem, sam na ryj poleciałem, bo mnie tak jakoś zachwiało, no i ten drugi mnie przydusił. Sprali mnie koncertowo leżącego i teraz mam dostać sankcję za napaść na funkcjonariusza na służbie.
– No to niezły wywijas jesteś. W warunkach recydywy prokurator ci tego szkieła nie popuści – zawyrokował chudy. – Szykuj graty, bo jeszcze dziś cię widzę na Młyńskiej.
Proroctwo nie zrobiło najwyraźniej na obitym większego wrażenia. Widać było, że już dawno pogodził się z takim obrotem sprawy. Jako człowiek obyty musiał wiedzieć, że z milicjantami lepiej nie zaczynać, bo ci zawzięci