czas służył za kocią ubikację. Dopiero podpowiedziany przez Pawła pomysł, by postawić w pokoju małą miskę z trocinami, gdzie kotka mogłaby załatwiać swoje potrzeby, uratował dywan przed kompletnym zniszczeniem. Mimo tych wszystkich szkód już nikt z rodziny nie wyobrażał sobie domu bez kota. Nawet początkowo niechętnie nastawiona do Milki Matylda. Kiedy myślała, że nikt nie widzi, dokarmiała kociczkę smakowitymi kąskami ze stołu.
***
Nie upłynęło dwadzieścia minut, kiedy Weronika, ubrana i odświeżona, pojawiła się w kuchni. Ze ściszonego radia dochodziły dźwięki najnowszego szlagieru. Za oknem szumiał deszcz. Ścienny zegar nad stołem pokazywał trzy minuty po dziesiątej.
– Cześć, mamo.
– Dzień dobry. – Matylda odwróciła się od kuchenki, trzymając przez ścierkę pokrywkę bulgoczącego garnka. Miała na sobie niebieski fartuszek z wyhaftowanym wizerunkiem uśmiechniętego kota.
Weronika spojrzała teraz na nią oczami dziecka, powróciły czasy, kiedy jako mała dziewczynka czuła przepełniające ją szczęście na widok krzątającej się w wigilijne przedpołudnie matki. Te przygotowania zapowiadały choinkę, prezenty, barszcz z uszkami i makowiec.
– Przepraszam, zaspałam. – Objęła Matyldę i pocałowała ją w policzek. – Ale już jestem gotowa do pomocy. Co mam robić?
– Najpierw zjedz jakieś śniadanie. A potem zobaczymy. Na razie nie jesteś mi do niczego potrzebna.
Weronika zrobiła sobie dwie kromki chleba z żółtym serem i nastawiła wodę na herbatę. Zjadła szybko, bo miała wyrzuty sumienia, że tak późno wstała.
– No więc dobrze – powiedziała, ledwie przełknąwszy ostatni kęs. – Czekam na rozkazy.
– Sama nie wiem, co mogłabyś teraz robić. Nad wszystkim panuję.
– Dobra, dobra.
Matylda była dzisiaj w swoim żywiole. Zawsze uważała się za królową kuchni i nie za bardzo lubiła się dzielić swoją władzą. Należało bardzo zabiegać, aby pozwoliła w czymkolwiek sobie pomóc.
Mimo to Weronika, z gorliwością winowajczyni, wyjęła ze spiżarki kamionkowy gar z zakwasem z buraków.
– Może zajmę się barszczykiem? Pięknie się zakisiły. – Z lubością pociągnęła nosem, zdejmując czystą ściereczkę z garnka. Wyraźnie czuć czosnek, bardzo dobrze.
Lubiła zapach kiszonego, jeszcze według przepisu babci Michalskiej, barszczu. Był zdecydowanie smaczniejszy niż w innych domach. Do dwóch kilogramów buraczków należało dołożyć pokrojoną w kostkę cebulę i pietruszkę, całą główkę czosnku i korzeń selera. I jako nadzwyczajny dodatek – dwie łyżki kminku. Później babcia zalewała to trzema litrami letniej wody z dwiema łyżkami cukru oraz taką samą ilością soli i odstawiała całość na kilka dni. Aromatyczny zakwas był również dobry do picia na surowo, podobno pomagał przy anemii. Nikt w rodzinie nie miał okazji tego sprawdzić, ale wszyscy wierzyli babci na słowo.
Barszcz wigilijny musiał być obowiązkowo. Babcia wrzucała zawsze do gotowania jeden suszony grzyb, nigdy więcej, a cała rodzina troszkę się z tego podśmiewała.
– Dlaczego nie dwa albo trzy? – pytali co roku, udając, że nie pamiętają jej wyjaśnień.
– Bo dwa grzyby w barszcz to za dużo – odpowiadała cierpliwie.
– To przecież tylko takie powiedzenie, babciu – usiłowali jej tłumaczyć ze śmiechem. – Znaczy, że czegoś jest za dużo, chodzi o rozrzutność.
Ale babcia wiedziała swoje. Kiedy zmarła, Matylda podtrzymywała tę tradycję. Nawet jeśli przypadkiem wrzuciła do garnka więcej niż jeden grzyb, szybko go wyławiała. I nikt już się z tego nie śmiał.
– Tylko nie zapomnij o grzybku – przypomniała teraz Weronice. – Na półce powinien stać jeszcze słój z ususzonymi, tymi z zeszłego roku. Przynieś go, proszę, bo grzyby będą mi potrzebne do pasztecików. Kapustę już nastawiłam.
Paszteciki z grzybami i kapustą to było kolejne żelazne danie na Wigilię. Dla tych, którzy nie lubili kapusty, szykowano uszka z grzybami. Weronika już ulepiła je z mamą poprzedniego dnia i teraz czekały w lodówce. Niedawny zakup bardzo się sprawdzał, niestety w środku było za mało miejsca jak na przedświąteczne przygotowania. Reszta potraw, jak pasztety i mięso, które się tam nie zmieściły, musiała być więc przechowywana w szafce na balkonie. Kruszał tam też zając, przeznaczony na drugi dzień świąt. Matylda zamierzała podać go z buraczkami.
Teraz martwiła się brakiem śniegu i prawdziwej zimy.
– Co to za święta bez śniegu? – mruczała pod nosem. – Dawniej tak nie było.
– A kto będzie w tym roku robił karpia? – Weronika postawiła na stole ogromny słój z suszonymi grzybami.
– Jak to kto? – Matylda spojrzała na nią zdziwiona. – Tata, jak zwykle. Nikt przecież nie robi takiego karpia po żydowsku jak on.
Weronika tylko pokiwała głową, ale tak naprawdę zdążyła już o tym zapomnieć przez lata swojego małżeństwa z Marcinem. Kiedy przychodzili na wieczerzę wigilijną, nikt się nie zastanawiał, kto przygotował tradycyjne potrawy. Z góry zakładano, że pani domu. Weronika przynosiła ze sobą tylko sałatki i jakąś wędlinę, którą udało jej się dostać w specjalnie wydzielonych sklepach dla równie specjalnych klientów. Marcin do takich właśnie należał.
– Tak się denerwuję tą dzisiejszą Wigilią, że nie mogłam spać w nocy. – Matylda przysiadła na chwilę na taborecie i przedramieniem odsunęła włosy ze spoconego od gorąca piekarnika czoła. – Chciałabym, żeby wszystko dobrze wyszło, a czuję jakiś taki niepokój.
– Mamo! – Weronika na chwilę przestała kroić włoszczyznę na sałatkę jarzynową. – Czym się tak mama denerwuje? Przecież będzie rodzinnie, uroczyście i smacznie. Jak zwykle.
– Ale tym razem przyjdą specjalni goście…
– Oj tam, niech mama nie przesadza.
***
Weronika wzruszyła ramionami i zaczęła jeszcze szybciej kroić marchewkę. Nie chciała się przyznać, ale sama też czuła lekką tremę. Nie bała się tego, jak Pawłowi spodoba się u nich, bo wiedziała, że rodziców nie można nie polubić. Bardziej obawiała się ich reakcji. Z powodu Marcina – byłego męża – esbeka i pijaka, który pobił ją do nieprzytomności – oboje podchodzili bardzo nieufnie do nowego partnera córki. Dało się wyczuć zdecydowany chłód i dystans obojga, kiedy im opowiadała o Pawle. Szczególnie widoczne było to u ojca. Pewnie myśleli, że ich córka z natury lgnie do brutali i damskich bokserów, w dodatku mających problemy psychiczne. Ale przecież Paweł był całkowitym przeciwieństwem Marcina. Prawie w ogóle nie pił, miał łagodne usposobienie, nigdy nie podnosił głosu. Nawet gdy jeszcze tylko pracowała u niego w antykwariacie, nigdy jej nie zrugał, choć miał prawo, bo często zdarzało jej się spóźniać albo o czymś zapomnieć.
Z drugiej strony to wcale nie takie dziwne – jak sam przyznał, już wtedy zakochał się w niej na zabój. Ona również od razu uznała swojego szefa za niezwykle interesującego, a z czasem zaczęła odczuwać coś więcej. Jakby wbrew sobie, bo przecież wtedy wciąż jeszcze miała męża i wychowywała dwójkę dzieci, nie chciała więc zbytnio się angażować, aby nie przeżyć rozczarowania, gdyby się okazało, że jej sytuacja rodzinna to jednak zbyt duży balast dla Pawła. No ale wszystko popłynęło własnym nurtem, wbrew wszelkim obawom czy racjonalnym argumentom. Po jakichś dwóch miesiącach stali się już parą. Chodzili na spacery, do kina i kawiarni, we wrześniu pojechali razem na dzień do Bochni, gdzie Paweł miał wujka, strasznego nudziarza, a w dodatku cały