Lucinda Riley

Pokój motyli


Скачать книгу

      Za plecami Clemmie pojawiła się owinięta ręcznikiem Evie, z miną jak chmura gradowa.

      – O, Evie, czy nie masz nic przeciwko temu, żebym zabrała Clemmie na kraby? Taka piękna pogoda. Odwiozę ją przed piątą.

      – To bardzo miło z twojej strony, Posy, ale mamy tyle do zrobienia przed wyjazdem Clemmie do szkoły i…

      – Jestem pewna, że uporasz się ze wszystkim dwa razy szybciej, jak będziesz miała kilka godzin spokoju. Co ty na to, Clemmie?

      Clemmie popatrzyła na Posy i zdała sobie sprawę, że ta pani nie odpuści. Wzruszyła ramionami.

      – No dobrze. Jeśli mama się zgodzi.

      – W porządku… tylko weź ciepłą kurtkę, w razie gdyby zrobiło się chłodniej.

      Clemmie skinęła głową i poszła na górę, żeby się przyszykować.

      – Evie, kochanie, wybacz, że ja, stara baba, wtykam nos w nie swoje sprawy, ale pomyślałam, że mogłabym zachęcić Clemmie. Opowiem jej, jak fajnie może być w szkole.

      – Szczerze mówiąc, chyba zwariuję. Ona mówi, że za nic nie pojedzie.

      – No to zrobię, co w mojej mocy, żeby ją przekonać.

      – Dziękuję, Posy. – Evie w końcu zdobyła się na cień uśmiechu. – To bardzo miło z twojej strony.

      – Drobiazg, łowienie krabów to moje hobby od zawsze. No dobrze, młoda damo – powiedziała, gdy pojawiła się Clemmie – idziemy.

      – Pa, mamo.

      – Pa, pa, kochanie. Baw się dobrze.

      Evie pomachała im, kiedy ruszały, po czym zamknęła drzwi. Drżąc z zimna w wilgotnym ręczniku, zmusiła się, żeby wejść na górę i się ubrać. Padała ze zmęczenia – tej nocy zasnęła dopiero o świcie.

      Kiedy wciągała dżinsy i sweter – bo ostatnio wiecznie było jej zimno – uświadomiła sobie, że choć ze względu na Clemmie powinna była tu wrócić, to jak mogła mieć nadzieję, że w Southwold zdoła uciec od przeszłości? Gdyby tylko mogła się przed kimś otworzyć, podzielić się tym ciężarem… Dziesięć lat temu Posy była jej bliska jak matka. Evie ją uwielbiała. Tak dobrze byłoby wesprzeć się na jej pewnym ramieniu i wylać z siebie wszystkie żale.

      A jednak, o ironio – myślała Evie, kładąc się na łóżku, bo nie miała sił iść na dół – Posy była ostatnią osobą, której mogłaby się teraz zwierzyć.

      *

      – Ojej! Prawdziwa drewniana łódź wiosłowa – zauważyła podekscytowana Clemmie, kiedy weszły na wąski drewniany pomost i dołączyły do niewielkiej kolejki osób czekających na przeprawę przez połyskliwe fale rzeki Blyth, która oddzielała Southwold od sąsiedniego Walberswick.

      – Pewnie płynęłaś już kiedyś łodzią? – spytała Posy, gdy patrzyły, jak łajba zawraca z drugiego brzegu.

      – Nie. W Leicester nie ma zbyt blisko żadnej wody.

      – Racja – przyznała Posy. – Nigdy tam nie byłam. To fajne miasto?

      – Lubiłam je. Nie chciałam się stamtąd wyprowadzać, bo miałam mnóstwo przyjaciół, ale mama powiedziała, że musimy.

      – Dobrze, gotowa wejść na pokład? – spytała Posy, gdy łódź przybiła do brzegu i wysiedli z niej pasażerowie.

      – Tak.

      Wioślarz, jak zauważyła Posy, miał na sobie ładną lnianą koszulę. Jego oczy chroniło przed słońcem rondo nasuniętego głęboko kapelusza panama. Podał dłoń Clemmie i pomógł jej wsiąść. Za nią weszła Posy, uprzednio wstawiając do łodzi dwa wiadra z przynętą.

      – Witamy na pokładzie.

      Głęboki śpiewny głos wydał się Posy znajomy, choć zdecydowanie nie należał do Boba, byłego rybaka, który przez ostatnie dwadzieścia lat przeprawiał ludzi te sto metrów na drugą stronę rzeki.

      – Dziękuję. – Posy usiadła na jednej z wąskich ławek. Na pokład wchodzili kolejni pasażerowie. – Umiesz pływać, Clemmie, prawda?

      – Tak. Uczyli nas w szkole.

      – To dobrze, bo ta łódź podobno tonie, jak wsiądzie za dużo osób – zażartowała Posy, gdy stojący za nimi wioślarz odbił od brzegu i ruszyli do Walberswick. – Słyszałam, że za kilka dni wyjeżdżasz do szkoły.

      – No tak, ale nie chcę tam jechać.

      – Ja też uczyłam się w szkole z internatem – powiedziała Posy, zamykając oczy i wystawiając twarz do słońca. – To były cudowne czasy. Miałam mnóstwo przyjaciółek i urządzałyśmy sobie o północy imprezy w sypialniach, a na dodatek zyskałam bardzo dobre wykształcenie.

      Clemmie zacisnęła usta.

      – Na pewno, Posy, ale mów sobie, co chcesz, ja i tak nie chcę jechać.

      – Patrz, jesteśmy na miejscu! – zawołała wesoło Posy, gdy wioślarz wstał i złapał linę z nabrzeża, by przyciągnąć ich do pomostu.

      Wyskoczył z łodzi i ją przycumował. Posy i Clemmie siedziały z tyłu, więc wysiadały ostatnie. Posy patrzyła, jak mężczyzna bez wysiłku podnosi dziewczynkę i stawia na brzegu. Muskularne ręce były opalone i silne.

      – Gotowe – powiedział, obracając się do Posy i zdejmując kapelusz, by otrzeć czoło. – Straszny upał jak na tę porę roku.

      Uśmiechnął się do niej, kiedy przechodziła nad wąskimi ławkami. Podał jej rękę i wtedy po raz pierwszy spojrzała mu w oczy.

      Nagle doznała przedziwnego uczucia, jakby czas stanął w miejscu. Może trwało to sekundę, a może całe wieki. Wszystko dokoła – krzyk mew nad nimi, głosy pasażerów odchodzących z nabrzeża – zdawało się bardzo odległe. Wiedziała, że czegoś podobnego doświadczyła tylko raz w życiu, gdy po raz pierwszy spojrzała w te same oczy, ponad pięćdziesiąt lat temu.

      Wreszcie oprzytomniała i zobaczyła wyciągniętą dłoń, która miała pomóc jej wysiąść. Nie wiedziała, czy zaraz zemdleje, czy raczej zwymiotuje na pokład. Choć wszystkie zmysły mówiły jej, żeby natychmiast uciekać od tego człowieka i jego ręki, wiedziała, że wpadła w pułapkę, chyba że rzuci się do wody i popłynie z powrotem, do bezpiecznego Southwold, co było raczej mało prawdopodobne.

      – Dam sobie radę, dziękuję – wybąkała, pochylając głowę i odwracając się od niego, byle nie zobaczył jej twarzy.

      Sięgnęła do nabrzeża, żeby się podciągnąć. Ale nogi ją zawiodły i niepewnie zachwiała się między łodzią a pomostem. Podtrzymał ją. Od jego dotyku przebiegł ją prąd, serce zabiło jej mocno, a on chwycił ją, podniósł i postawił na deskach nabrzeża.

      – Wszystko w porządku, proszę pani? – spytał, gdy stała już na górze.

      – Tak, tak – zapewniła, starając się złapać oddech.

      Widziała, że jego brązowe oczy przypatrują się jej uważnie i pojawia się w nich błysk, jakby i on ją rozpoznawał. Odwróciła się szybko.

      – Chodź, Clemmie – powiedziała, zmuszając swoje miękkie jak z waty nogi do marszu.

      – O mój Boże! Posy, to ty?! – usłyszała jego wołanie.

      Nie obejrzała się.

      – Dobrze się czujesz? – spytała Clemmie, gdy Posy spiesznie szła brzegiem.

      – Tak, oczywiście. Po prostu okropnie dziś gorąco. Przysiądźmy