trzymać ją na dystans.
Tyle że z nią nic nie było proste, pełen obaw krążył więc po chodniku przed pustą nieruchomością przy Queen Street. Dopiero gdy zobaczył, jak jej czerwona mazda wyjeżdża zza rogu, kamień spadł mu z serca. Bogu dzięki! Był pewny, że nie przyjechałaby, gdyby nie zamierzała przyjąć jego oferty.
Z budzącą podziw łatwością zaparkowała przy chodniku, wysiadła i zamknęła auto pilotem. Zazwyczaj J.B. widywał ją w swobodnych ciuchach, ale nie tym razem. Mazie przebrała się w czarną obcisłą spódnicę i jedwabną bluzkę w kolorze kości słoniowej, w której wyglądała na kogoś, kim była – dziedziczkę olbrzymiej fortuny.
Chyba największym jej atutem były długie nogi. Poruszała się z pewnością siebie. Dzień był wietrzny, włożyła więc długi do pół uda czarny trencz. Jego zdaniem wyglądała jak ósmy cud świata.
Świadoma, że ją obserwuje, schowała kluczyki do kieszeni płaszcza i podeszła do niego. Osłaniając oczy jedną ręką, spojrzała w górę. Wysoko nad nimi wyryto w kamieniu cyfry 1-8-2-2, podające rok zbudowania kamienicy.
– Ostatnim lokatorem była firma ubezpieczeniowa – odpowiedział na jej niezadane pytanie. – Od trzech miesięcy budynek stoi pusty. Jeśli uznasz, że nadaje się dla twoich celów, sprowadzę ekipę sprzątającą, żebyś mogła się przeprowadzić bez szkody dla interesów.
– Chcę zobaczyć, jak jest w środku.
– Oczywiście.
Wcześniej upewnił się, że nic tam jej nie odstraszy. Ani zapach pleśni, ani odłażąca farba. Budynek stanowił istne cacuszko i chętnie zatrzymałby go dla siebie, gdyby nie potrzebował marchewki dla Mazie.
Przez lata starał się naprawiać błędy młodości. Wejście do wąskiego grona najbardziej szanowanych przedsiębiorców w Charlestonie było dla niego ważne, więc konieczność kontaktów z Mazie, do której czuł silny pociąg, powodował niepotrzebne komplikacje. Na własnej skórze przekonał się, jak łatwo pożądanie może zaślepić.
– Spójrz na ten blaszany sufit – powiedział. – Kiedyś mieścił się tutaj bank. Tu, gdzie stoimy, znajdowały się stanowiska kasowe.
Mazie rozglądała się, robiąc smartfonem zdjęcia.
– Ślicznie tu – przyznała.
Słyszał, że powiedziała to niechętnie, ale przynajmniej była szczera.
– Dzięki. Miałem szczęście, że udało mi się kupić ten dom. Musiałem odstraszyć gościa, który chciał tu urządzić pole do minigolfa.
– Żartujesz.
– Skądże. Pewnie nie dostałby na to zgody miasta, ale kto wie?
– Wspominałeś o powierzchni magazynowej.
– A, tak. Pod nami jest piwnica, mała, ale przytulna. Takie samo pomieszczenie jest na górze. A wiesz, co ci się najbardziej spodoba? Sejf. Trzeba sprowadzić speca, żeby go doprowadził do użytku, ale będziesz miała gdzie chować na noc swoje precjoza.
Gdy odstąpił na bok, by mogła wejść do kasy pancernej o powierzchni dziewięciu metrów kwadratowych, uniosła brwi.
– Czy to nie przesada? Nie potrzebuję aż tyle przestrzeni na biżuterię.
– Teoretycznie nie. Ale dzisiaj co wieczór wyjmujesz wszystko z gablot, a rano układasz z powrotem. Na te półki mogłabyś wstawiać całe gabloty i oszczędzać kupę czasu.
– Racja – przyznała przez zęby.
Usta miała dziś pomalowane na wiśniowo. Nie sposób było nie myśleć o tym, jak smakowały…
Mazie wyrwała go z marzeń.
– A czy taki stary sejf jest bezpieczny? – spytała.
– Nie używano go od jakiegoś czasu, ale… – wykrztusił.
Naparła na drzwi.
– Ale ciężkie. Pewnie można by się tu schronić przed huraganem.
Drzwi obracały się na zawiasach lżej, niż jej się wydawało. Zanim J.B. zdążył je przytrzymać, zatrzasnęły się z głośnym stukiem i zapadły egipskie ciemności.
– Ups! – bąknęła. – Chyba powinnam najpierw zapytać, czy masz klucz.
– Nieważne – uspokoił ją. – Podobno sejf na razie nie działa. – Złapał za klamkę i nacisnął z całej siły, ale nic to nie dało. – Cholera!
Usłyszał szelest, gdy Mazie podeszła bliżej.
– Nie ma tu światła? – zapytała.
Macał ścianę po omacku, aż znalazł wyłącznik. Jarzeniówka migotała, ale działała.
Mazie patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami.
– Przepraszam, nie chciałam nas tu zamknąć.
– Wiem. – Serce biło mu jak szalone. Sytuacja była niezręczna, nie chciał stać tak blisko niej. Sam na sam. W ciemności. Kiepski pomysł. – Nie martw się, zadzwonię po pomoc.
Wyjął telefon i na ekranie ujrzał złowróżbne słowa…
„Brak zasięgu”.
Nic dziwnego, sejf zbudowano ze specjalnie wzmocnionej stali. A i sam budynek powstał w czasach, gdy ściany miały z metr grubości. W kawiarni w historycznym budynku naprzeciwko też nie mieli zasięgu.
– Naprawdę nie masz klucza? – Mazie zagryzła wargę.
– Mam klucze do budynku, ale nie do sejfu.
– Ktoś się zorientuje, że przepadliśmy – powiedziała. – Na przykład Gina. Esemesujemy do siebie dwadzieścia razy dziennie. A ty? Mówiłeś komuś, że się tu wybierasz?
– Dzwoniłem do twojego brata.
Zmarszczyła czoło.
– Do Jonathana? Po co?
– Bo wiedział, że nie mogę cię przekonać do sprzedaży. Pochwaliłem się, że przynajmniej rozważasz zamianę na ten dom przy Queen Street.
– Rozumiem. – Nie spuszczała z niego wzroku. – Często rozmawiasz o mnie z moim bratem?
– Prawie wcale. Dlaczego miałbym to robić?
Wzruszyła ramionami.
– Może Jonathan będzie ciekawy, czy zdołałeś mnie przekonać.
– Jeśli zadzwoni, włączy się poczta głosowa. Uzna, że jestem zajęty, i się nagra.
– To mamy przechlapane. – Kopnęła w ścianę sejfu. – Wiesz, że jeśli tu umrę, będę cię straszyć po nocach?
– Niby jak, skoro ja też umrę? – Otarł z czoła zimny pot. Dobrze, że rozproszyła go tą nonsensowną uwagą.
– Nie psuj mi przyjemności – odparła. – Chwilowo nie mam nic poza tą fantazją. – Zmarszczyła nos. – Tu nawet nie ma krzesła.
Poczuł, że ściany napierają na niego. Zaczerpnął powietrza, ale nie było w nim tlenu.
– Zgoda – wykrztusił. – Możesz mnie straszyć do woli.
ROZDZIAŁ TRZECI
Poczuła, że J.B. jest nienaturalnie spięty.
– Nic ci nie jest? – Zbliżyła się i dotknęła jego czoła.
Spodziewała się, że będzie rozpalony, a tymczasem był zimny jak przysłowiowy głaz. Najbardziej jednak zaniepokoiło ją to, że nie