potrzymałem chwilę w rękach i zwróciłem w okienku, nawet do niej nie zajrzawszy.
Zdecydowałem, że wybieram inną drogę. Nie będę czytał tajnych wspomnień naszych generałów i marszałków. Na razie. Wszak moja przyszła praca, mój zawód, ma polegać właśnie na odkrywaniu tajemnic wojskowych. Metody szkolenia pracowników wywiadu są od dawna wypróbowane. Jednak w szkoleniu teoretycznym trudno uniknąć pewnych uogólnień i uproszczeń. A tu niespodziewanie otwiera się przede mną niezwykła możliwość samokształcenia, bez owych uogólnień i uproszczeń.
Za pancernymi drzwiami tajnej biblioteki znajdują się setki książek, które zawierają niedostępne dla ogółu wersje historii wojny – a więc tajemnicę wojskową. Czym się ta wersja różni od oficjalnie podawanej? Tego nie wiem, ale to przecież łatwo da się wydedukować. Trzeba po prostu zapoznać się z wersją powszechnie dostępną, zorientować się, czego w niej brak, w których miejscach jest zniekształcona, i na tej podstawie wyrobić sobie pogląd, jak może wyglądać tajna wersja historii tejże wojny. Dopiero gdy ten etap będę miał za sobą, zabiorę się do lektury tajnych wspomnień. Wtedy sam się przekonam, w jakiej mierze moje antycypacje były słuszne.
A więc pierwszy krok to poznanie ogólnodostępnej, oficjalnej wersji. W tamtych latach fundamentalną pracą dotyczącą interesującego mnie zagadnienia była sześciotomowa Historia Wielkiej Wojny Narodowej Związku Radzieckiego 1941–1945, opracowana przez Instytut Marksizmu Leninizmu przy KC KPZR.
Tomy wyglądały zachęcająco – wspaniała oprawa, dobry papier, mnóstwo map i ilustracji, przypisy, bibliografia, spis materiałów źródłowych – wszystko to budziło szacunek.
Szacunek mieszał się z nabożnym lękiem po przeczytaniu kart tytułowych. Spis członków komisji redakcyjnej zajmował pół strony. W jej skład wchodzili członkowie Biura Politycznego i KC, marszałkowie, generałowie, admirałowie, członkowie Akademii Nauk, wybitni pisarze. Oddzielnie wymieniano zespół autorski i redakcyjny każdego tomu, oprócz tego był również spis konsultantów, a w nim – marszałkowie, marszałkowie, marszałkowie i ministrowie przemysłu zbrojeniowego, wreszcie członkowie Akademii Nauk, całe zastępy. Ponadto spis archiwów, rodzimych i zagranicznych, z których korzystano podczas pracy nad Historią. Słowem, najwyższy poziom naukowy.
Co prawda, nikt tych tomów nigdy nie czytał. Na marginesie zaznaczę, że często odbywam spotkania ze swoimi czytelnikami, bywa też, iż są to moi ziomkowie. Niemało ich teraz przebywa za granicą. Wielu z nich żyło w ZSRR w czasach, gdy owo luksusowe sześciotomowe wydanie było ozdobą każdego mieszkania. Zwracam się do sali: „Ci, którzy przeczytali wszystkie sześć tomów, ręka do góry!” Zdaję sobie sprawę, że publiczność spodziewa się jakiegoś podstępu i podchwytliwych pytań, dlatego nie widzę żadnej reakcji, wówczas formułuję rzecz nieco inaczej: „Kto tych sześciu tomów nie czytał?” Wszyscy zgodnie, wśród śmiechu rozbawienia, podnoszą ręce. Nikt nie wstrzymuje się od głosowania. Kiedy więc spotykam się z zarzutami, że moje książki nie mają naukowego charakteru, skromnie pytam: „A komu potrzebne są prace naukowe, których nikt nie czyta?”
Pisać w poważnym, naukowym stylu to nic trudnego. Może to zrobić każdy, nawet członek Akademii Nauk, skoro te książki mają służyć jedynie do ozdoby. Nie treść jest w nich cenna, tylko elegancka oprawa. Ale spróbujcie pisać zwykłym, ludzkim językiem, tak żeby książki kupowano nie tylko dlatego, że są w nich ładne obrazki.
Ale to tylko uwaga na marginesie.
Oficjalnego sześciotomowego podręcznika historii ja także bym nie przeczytał, gdyby nie sytuacja, w jakiej się znalazłem. Trzeba było się zmusić. Otworzyłem więc książkę. I nie mogłem się od niej oderwać.
II
To niezwykłe dzieło. Wielkie. Szkoda, że nasze społeczeństwo tego nie czyta. Każdy, kto przebrnie choćby przez pierwszy tom, przejrzy na oczy.
Pierwszą rzeczą, która zwraca uwagę, jest absolutny brak jakiejkolwiek metody w doborze materiału. Czytałem ów podręcznik w czasie, gdy uczono mnie gromadzić informacje, wybierać z nich to, co najważniejsze, odrzucać rzeczy nieistotne, składać wedle przyjętych kryteriów. Ci zaś, którzy pisali Historię, najwyraźniej nigdy się nie zetknęli z podobną metodą. Dlatego też szacowni akademicy po prostu ładowali do owych sześciu tomów wszystko, co im trafiło w ręce, nie troszcząc się o to, by wprowadzić tematyczny podział materiału lub zachować jakąkolwiek wewnętrzną logikę.
Ja zaś, z powodu wrodzonego uporu, usiłowałem informacje dotyczące wojny jakoś sensownie posortować. Nic jednak z tego nie wychodziło. Zacząłem od spraw najistotniejszych. Najwyższym szczeblem organizacyjnym Armii Czerwonej w okresie przedwojennym był okręg wojskowy. Ile mieliśmy tych okręgów 21 czerwca 1941 roku? W Historii opisano pobieżnie pięć okręgów przygranicznych. Ale były także okręgi wojskowe w głębi kraju. Ile? Jakie? Kto stał na ich czele? Jakie siły się w nich znajdowały? Odpowiedzi brak. Tu i ówdzie można w podręczniku znaleźć wzmiankę o Moskiewskim, Orłowskim bądź Charkowskim Okręgu Wojskowym. Ale dlaczego wszystkie te informacje są porozrzucane po różnych tomach, częściach i rozdziałach? Dlaczego nie zebrano wszystkich danych i nie umieszczono na jednej stronicy czy w przejrzystej tabeli?
Po okręgu kolejnym szczeblem jest armia. Pytanie drugie: Ile było armii w ZSRR 22 czerwca 1941 roku? Znów znalazłem się w ślepym zaułku. Takiej informacji w oficjalnym podręczniku historii nie ma. Jaki był skład tych armii? Gdzie się znajdowały w chwili agresji niemieckiej? Znowu wal, człowieku, głową w mur. Wypisuję na kartce numery armii wspomnianych w tekście: 3., 4., 5., 6., 7., 8., 10., 11., 12., 14., 23. i 26. Opustki widać gołym okiem. Gdzie się podziały numery l., 2., 9. i l3.? Gdzie oznaczone nimi armie znajdowały się 22 czerwca? A może w ogóle ich nie było? A po numerze 14. zieje wielka dziura. Dlaczego?
Z jakichś powodów nie pokazano rozmieszczenia armii na mapie. Zamiast tego napisano tylko: okręg wojskowy taki a taki, a w nawiasie numery armii wchodzących w jego skład. Ale gdzie się one znajdowały? Jedna sprawa to wojska zgrupowane tuż przy granicach, te przyjmą na siebie pierwsze uderzenie i zginą. Ale co z tymi znajdującymi się dziesiątki i setki kilometrów od linii granicznej, które na rozkaz poderwą się do boju i zetrą z nieprzyjacielem? Jeśli armie są daleko od granicy, w pierwszych dniach wojny tracimy wprawdzie część terytorium, ale chronimy wojsko przed pierwszym, nagłym uderzeniem. Jeżeli jednak siły zgrupowane są tuż przy linii granicznej, tracimy i armie, i terytorium, którego nie ma kto bronić, a kraj staje na granicy katastrofy. Dlatego chciałem się dowiedzieć, jaki był przebieg wydarzeń 22 czerwca 1941 roku. Nie jest to jednak możliwe, jeśli nie zna się rozmieszczenia naszych armii. Te sześć tomów składa się z tysięcy stronic. Tylko tej jednej najważniejszej nie ma. Tej, która pozwoliłaby nam się dowiedzieć, jak toczyły się wypadki w pierwszych dniach wojny.
I ile było tych armii? Dwanaście? Czy może nie? Jeśli dwanaście, skąd nagle wziął się numer 26.? Żeby wprowadzić w błąd wroga? Albo siebie samych?
Z czasem mozolnie zgromadziłem informacje o każdej z armii. Wtedy okazało się, że 22 czerwca 1941 było ich nie dwanaście, lecz trzydzieści jeden. Musiałem w tym celu przewertować mnóstwo książek, przesiewając tony piasku, by odnaleźć kilka złotych drobinek informacji. Jednak z oficjalnego podręcznika historii wojny nie sposób ich wyłuskać. Napisano tę historię tak, by podobnych informacji nie można było w niej znaleźć.
Właśnie ten rzucający się w oczy niedostatek konkretnej wiedzy i masa bezużytecznego materiału pozwoliły mi sformułować pierwszy wniosek.
III
Wszelka nagromadzona suma wiedzy zamienia się w naukę, pod warunkiem że zostanie odpowiednio usystematyzowana. Nasza oficjalna wersja historii wojny pozbawiona jest natomiast wszelkiej systematyki. Innymi słowy, nie ma charakteru naukowego. To był właśnie mój pierwszy wniosek. I trwam przy nim niezmiennie od trzydziestu pięciu lat. Powiem więcej: informacje dotyczące wojny w sześciotomowej Historii nie tylko nie są usystematyzowane,