Lisa Kleypas

Buntowniczka


Скачать книгу

zamknął drzwi, podszedł do biurka, wziął z niego klepsydrę i przekręcił ją ostentacyjnym gestem. Piasek miał się przesypać do dolnej komory dokładnie za kwadrans. Czuł potrzebę zaznaczenia, że znajdują się teraz w jego świecie, w którym rządzi on i w którymi liczy się czas.

      Odwrócił się i spojrzał na Helen, teatralnie unosząc brwi.

      − Czemu zawdzięczam tę niespodziewaną…

      Jego głos zamarł, kiedy Helen odrzuciła welon i popatrzyła na niego ze spokojną, głęboką powagą, wobec której zawsze czuł się bezbronny. Jej oczy miały srebrzystoniebieską barwę chmur zasnuwających nocą tarczę księżyca. Proste, delikatne, jasnopopielate włosy były upięte w gładki kok, lecz jedno pasmo wymknęło się z niewoli szpilek i grzebieni, zwisając nad lewym uchem.

      Do licha, czy ona musi być tak piękna?

      − Proszę, wybacz mi – powiedziała Helen, nie spuszczając wzroku z Rhysa. – Skorzystałam z pierwszej nadarzającej się okazji, żeby do ciebie przyjść.

      − Nie powinnaś się tu znaleźć.

      − Są sprawy, o których koniecznie muszę z tobą porozmawiać. – Helen nieśmiało zerknęła na fotel stojący w pobliżu. – Jeśli pozwolisz…

      − Jasne, siadaj – powiedział Rhys, ale nie ruszył się, żeby podprowadzić ją do fotela. Ponieważ Helen nie uważała go za dżentelmena, nie miał zamiaru udawać. Usiadł za biurkiem w swobodnej pozie, wyciągnąwszy nogi przed siebie i skrzyżowawszy ramiona na piersi. – I mów, bo mam mało czasu – zaznaczył, wymownie zerknąwszy na klepsydrę.

      Helen usiadła, wygładziła spódnicę, po czym eleganckim ruchem zdjęła rękawiczki, pociągając za czubki palców.

      Rhys poczuł suchość w ustach, gdy z czarnego jedwabiu wyłoniły się białe smukłe dłonie. Kiedy składał wizytę w Eversby Priory, jej rodzinnej posiadłości, grała dla niego na pianinie. Był zafascynowany sprawnością tych dłoni, śmigających nad klawiaturą niczym małe, białe ptaki. Z jakiegoś powodu nadal nosiła pierścionek zaręczynowy, który jej podarował. Czysty brylant o rozetowym szlifie na moment zahaczył o rękawiczkę.

      Kiedy odrzucony welon opadł do tyłu jak czarna mgła, Helen śmielej odpowiedziała na intensywne spojrzenie mężczyzny, wytrzymując je przez dłuższą chwilę. Delikatny rumieniec zalał jej policzki.

      − Panie Winterborne, to nie ja kazałam mojej szwagierce, aby przyszła do ciebie tydzień temu, choć wiedziałam, jakie są intencje Kathleen…

      − Powiedziała, że jesteś chora.

      − Bolała mnie głowa, nic więcej.

      − Pewnie przeze mnie.

      − Kathleen zrobiła z tego chorobę.

      − Powiedziała mi, że nie chcesz mnie więcej widzieć.

      Rumieniec Helen przybrał pąsowy odcień.

      − Nie musiała ci tego powtarzać! – wykrzyknęła zmieszana i zawstydzona. – Nie to miałam na myśli. Głowa mi pękała, ale próbowałam przemyśleć sobie wszystko, co się wydarzyło poprzedniego dnia. Kiedy przyszedłeś i… − Z wysiłkiem oderwała spojrzenie od Rhysa i opuściła je na złożone na kolanach dłonie. Smuga blasku z okna ześlizgnęła się po jej włosach. Ręce miała zaciśnięte, a jednocześnie zaokrąglone, jakby trzymała w nich coś bardzo kruchego. – Muszę z tobą o tym pomówić − podjęła spokojniejszym głosem. – Bardzo mi zależy, żebyśmy… znaleźli porozumienie.

      W tym momencie w Rhysie coś umarło. Tylu ludzi liczyło na jego finansowe wsparcie, że bezbłędnie potrafił rozpoznać, z czym przychodzą. Pod tym względem Helen się od nich nie różniła – ona też chciała uzyskać coś dla siebie. Jakkolwiek nie mógł jej za to winić, nie miał ochoty usłyszeć za chwilę, że jest jej coś winien i dlaczego. Wolałby raczej od razu zapłacić i mieć problem z głowy.

      Bóg jeden wie, skąd mu się wzięła nikła, szalona nadzieja, że może jednak Helen chodzi o coś innego niż pieniądze. Z drugiej strony świat od wieków jest tak urządzony i zawsze będzie. Mężczyźni rozglądają się za pięknymi kobietami, a piękne kobiety sprzedają swoją urodę za pieniądze. Upodlił Helen, wyciągając po nią swoje prostackie łapska, i teraz będzie żądała zadośćuczynienia.

      Usiadł prosto, sięgnął do szuflady biurka, otworzył ją i wyjął swoją prywatną książeczkę czekową. Wziął pióro, wpisał sumę dziesięciu tysięcy funtów, dla swojej wiadomości odnotował na lewym marginesie cel wypłaty, po czym wydarł czek, podszedł do Helen i wręczył go jej.

      − Nikt nie musi wiedzieć, skąd masz te pieniądze – powiedział służbowym tonem. – Jeśli nie posiadasz własnego konta w banku, załatwię ci je. – Żaden bank nie zgodzi się, żeby kobieta sama otworzyła u nich konto. – Obiecuję, że wszystko zostanie załatwione dyskretnie.

      Helen patrzyła w osłupieniu to na niego, to na czek.

      − Dlaczego… − Gwałtownie wciągnęła powietrze, kiedy zobaczyła sumę. W jej oczach błysnęło przerażenie. – Dlaczego? – powtórzyła.

      Rhys zmarszczył brwi, zaskoczony jej reakcją.

      − Powiedziałaś, że chcesz porozumienia. Czyżbym źle cię zrozumiał?

      − Tak, bo… Ja po prostu chcę, żebyśmy się nawzajem zrozumieli – wyjaśniła, nerwowymi ruchami drąc czek na strzępki. – Nie potrzebuję pieniędzy. A nawet gdybym potrzebowała, nigdy nie prosiłabym o nie ciebie. – Strzępki papieru opadły na podłogę jak płatki śniegu.

      Osłupiały Rhys patrzył, jak Helen unicestwia małą fortunę, którą jej podarował. Wstyd i zakłopotanie ogarnęły go na myśl, że tak mylnie odczytał jej intencje. Do diaska, czego ona w takim razie chce? Po co tu przyszła?

      Helen odetchnęła głęboko, a potem jeszcze raz, z wolna odzyskując spokój. Wstała i podeszła do Rhysa.

      − W naszej rodzinnej posiadłości zyskaliśmy… niespodziewany przypływ gotówki. Teraz mamy środki, aby zapewnić posag mnie i moim siostrom.

      Rhys wpatrywał się w nią w osłupieniu. Rysy zastygły mu w nieruchomą maskę, lecz mózg pracował na najwyższych obrotach, analizując to, co przed chwilą usłyszał. Podeszła zbyt blisko. Delikatna woń wanilii i orchidei z każdym oddechem wsączała się w jego płuca. Ciało płonęło żarem. Miał ochotę rzucić ją na blat biurka i… Z wysiłkiem przegnał lubieżną wizję. Po raz pierwszy tutaj, w biurowym otoczeniu swojego gabinetu, wytwornie ubrany, w wyglancowanych oksfordzkich półbutach, poczuł się jak nieokrzesany brutal. W desperackiej próbie ustanowienia bezpiecznego dystansu pomiędzy sobą a tą kobietą zaczął się cofać, aż natrafił na krawędź biurka i mimowolnie przyjął półsiedzącą pozycję.

      Tymczasem Helen zbliżała się nieubłaganie. Fałdy sukni szeleściły delikatnie, ocierając się o jej uda. Była niczym postać z walijskiej legendy; nimfa, która narodziła się z jeziornej mgły. W niezwykłej delikatności jej porcelanowej cery i jasnych włosów, kontrastujących z ciemnymi rzęsami i brwiami, było coś nieziemskiego. A te oczy… niczym chłodne, krystaliczne jeziora, obramowane czernią.

      Powiedziała coś o nagłym przypływie gotówki. Co miała na myśli? Niespodziewany spadek? Dar? A może korzystną inwestycję – choć w tę ostatnią możliwość raczej nie wierzył, znając beztroski stosunek rodu Ravenelów do spraw finansowych. Cokolwiek by to miało być, dla Rhysa stało się jasne, że Helen uwierzyła w koniec kłopotów finansowych swojej rodziny. A skoro może liczyć na posag, stanie się pożądaną partią w Londynie.

      Jednak przychodząc do niego, położyła na szali swoją reputację. Mógłby wziąć ją siłą