Василий Гроссман

Życie i los


Скачать книгу

ziemi zawsze myśli, zastanawia się nad czekającą go walką, ocenia: „Ej, tak byłoby lepiej, nie, tak będzie źle!”.

      Piloci z fałszywym zainteresowaniem patrzyli na komisarza i cichutko wymieniali uwagi.

      – Może do eskorty douglasów, tych, co wożą żywność do Leningradu? – szepnął Sołomatin, który miał w Leningradzie znajomą.

      – A nie: kierunek Moskwa? – odezwał się Mołczanow, którego krewni mieszkali w Kuncewie.

      – A może pod Stalingrad? – wtrącił Wiktorow.

      – No, to już wątpię – powiedział Skotnoj.

      Było mu obojętne, dokąd przerzucą pułk – wszyscy jego bliscy mieszkali na okupowanej Ukrainie.

      – A ty, Boria, dokąd lecisz? – spytał Sołomatin. – Do Berdyczowa, swojej żydowskiej stolicy?

      Korol rzucił głośne przekleństwo; jego ciemne oczy jeszcze bardziej pociemniały z wściekłości.

      – Młodszy lejtnant Korol! – krzyknął komisarz.

      – Słucham, towarzyszu komisarzu batalionowy…

      – Milczeć!

      Ale i bez jego zakazu Korol nic już nie mówił.

      Major Zakabłuka znany był jako miłośnik wymyślnych przekleństw, i z tego, że pilot bojowy zaklął w obecności dowództwa, nie robiłby żadnej sprawy. Sam co ranka wrzeszczał na ordynansa: „Maziukin… taka twoja i owaka…”, po czym całkiem spokojnie kończył: „…daj no mi ręcznik”.

      Ale znając małostkowość komisarza, bał się od razu rozgrzeszać Korola. Berman w raporcie napisałby, że dowódca zdyskredytował kierownictwo polityczne w oczach personelu latającego. Komisarz doniósł już wydziałowi politycznemu, że Zakabłuka założył na tyłach prywatne gospodarstwo, pije wódkę z szefem sztabu i związał się z miejscową zootechniczką Żenią Bondariew.

      Dlatego dowódca pułku wybrał okrężną drogę. Groźnym, ochrypłym głosem zawołał:

      – Jak stoicie, młodszy lejtnancie Korol? Dwa kroki wystąp! Co to za porządki?

      Potem wrócił do sprawy:

      – Politruk Hołub, zameldujcie komisarzowi, z jakiego powodu Korol naruszył dyscyplinę.

      – Pozwólcie zameldować, towarzyszu majorze: Korol pokłócił się z Sołomatinem, ale o co, nie słyszałem.

      – Starszy lejtnancie Sołomatin!

      – Jestem, towarzyszu majorze!

      – Zameldujcie. Tylko nie mnie. Komisarzowi batalionu!

      – Towarzyszu komisarzu batalionu, starszy lejtnant prosi o pozwolenie zameldowania!

      – Meldujcie. – Berman kiwnął głową, nie patrząc na Sołomatina.

      Czuł, że dowódca pułku ma jakiś swój ukryty zamiar. Wiedział, że Zakabłuka odznacza się niebywałą chytrością i na ziemi, i w powietrzu – w górze szybciej od innych potrafi odgadnąć cel, taktykę przeciwnika, przechytrzyć jego wybiegi. A na ziemi wiedział, że siłą dowództwa są jego słabostki, a słabością podwładnych – ich siła. Umiał, kiedy trzeba, udawać głupiego, nawet rechotać, kiedy jakiś idiota opowiedział idiotyczny kawał. Potrafił też utrzymać w ryzach zapalczywych lejtnantów lotnictwa.

      Na tyłach Zakabłuka objawił zainteresowanie gospodarstwem wiejskim, zwłaszcza hodowlą. Nie zapomniał i o zapasach na zimę. robił nalewki z malin, marynował i suszył grzyby. Jego obiady były sławne i wielu dowódców pułków lubiło w wolnych godzinach podskoczyć do niego na U-2, wypić i zakąsić. Ale pustej gościnności major nie uznawał.

      Berman znał jeszcze jedną cechę majora, czyniącą stosunki z nim szczególnie trudnymi: wyrachowany, ostrożny Zakabłuka potrafił stać się niemal szaleńcem; kiedy szedł na całego, to już nie dbał o życie.

      – Spierać się z dowództwem to jakby szczać pod wiatr – mówił do Bermana i nagle robił coś szalonego, całkowicie wbrew swoim własnym interesom, tak że komisarz tylko wzdychał.

      Kiedy zdarzało się im obu być w dobrym nastroju, rozmawiali i puszczali do siebie oko, poklepywali się nawzajem po plecach i po brzuchach.

      – Oj, sprytny chłop z tego naszego komisarza – mówił Zakabłuka.

      – Oj, mocny ten nasz bohater – odpowiadał Berman.

      Zakabłuka nie lubił komisarza za obłudę, za gorliwość, z jaką wpisywał do raportów każde nieostrożne słowo; wykpiwał jego słabość do ładnych dziewuszek, zamiłowanie do gotowanych kurczaków („dajcie mi nóżkę”) i niechęć do wódki; wytykał Bermanowi, że nie obchodzi go, w jakich warunkach żyją inni, chociaż sam umiał zapewnić sobie całkiem niezłe warunki bytowe. Cenił natomiast jego inteligencję, cenił to, że komisarz dla dobra sprawy gotów był iść na udry z przełożonymi, no i odwagę – niekiedy miało się wrażenie, że Berman nie zdaje sobie sprawy, jak łatwo może stracić życie.

      Ci dwaj ludzie, zamierzając poprowadzić pułk lotniczy do walki, z ukosa popatrywali na siebie i słuchali, co mówi lejtnant Sołomatin.

      – Przyznaję się, towarzyszu komisarzu batalionowy, że Korol naruszył dyscyplinę z mojej winy. Bo ja się z niego wyśmiewałem, a on to najpierw znosił, ale potem to już się zapomniał.

      – Coście mu powiedzieli? Powtórzcie komisarzowi pułku – polecił Sołomatinowi Zakabłuka.

      – Tutaj koledzy zgadywali, dokąd pułk zostanie skierowany, na jaki front, a ja do Korola mówię: „Ty pewnie do swojej stolicy, do Berdyczowa, co?”.

      Lotnicy popatrywali na Bermana.

      – Nie rozumiem, do jakiej stolicy? – spytał Berman i w tym momencie zrozumiał.

      Zmieszał się, co wszyscy poczuli, a dowódcę pułku zdumiało, że coś takiego zdarzyło się człowiekowi zazwyczaj ostremu jak brzytwa. Ale to, co nastąpiło potem, było też zadziwiające.

      – No i co się stało? – rzekł komisarz. – A gdybyście wy, Korol, powiedzieli Sołomatinowi, który, jak wiadomo, pochodzi z wioski Dorochowo w rejonie noworuzkim, że chce polecieć do Dorochowa, to co wtedy, powinien wam za to dać po pysku? Dziwna małomiasteczkowa etyka, niegodna komsomolca.

      Mówił słowa, które zawsze nieubłaganie, z jakąś hipnotyczną siłą, działały na ludzi. Wszyscy wiedzieli, że Sołomatin chciał obrazić i obraził Korola, Berman tymczasem z całkowitym przekonaniem tłumaczył pilotom, że Korol nie wyzbył się uprzedzeń narodowościowych, że takie zachowanie jest przejawem lekceważenia przyjaźni narodów. Korol nie powinien zapominać, że to faszyści wykorzystują przesądy nacjonalistyczne, grają na nich.

      Berman miał poniekąd rację; wszystko, co mówił, samo w sobie było prawdą. Rewolucja, demokracja rzeczywiście zrodziły idee, które głosił z takim przejęciem. Ale teraz siła Bermana nie płynęła stąd, że służył idei; akurat ona służyła jemu, jego dzisiejszemu, nieuczciwemu celowi.

      – Widzicie, towarzysze – rzekł komisarz. – Tam, gdzie nie ma czystości ideowej, nie ma też dyscypliny. Tym właśnie tłumaczę dzisiejszy postępek Korola.

      Po chwili zastanowienia dodał:

      – Skandaliczny postępek Korola, skandaliczne zachowanie Korola.

      Po czymś takim dowódca nie mógł już oczywiście zabrać głosu. Komisarz nadał przewinieniu Korola charakter polityczny, a Zakabłuka wiedział, że w działania organów politycznych nie ośmieliłby się wtrącać żaden dowódca liniowy.

      – Tak to wygląda, towarzysze – podsumował Berman i umilkł na chwilę, żeby zwiększyć wrażenie wypowiedzianych słów, po czym zakończył: –