Joe Haldeman

Wieczna wojna


Скачать книгу

Mandella, jeśli ktoś ma to zrobić, to na pewno ja.

      – Pieprz się, doktorze. Mój człowiek, moja robota.

      To nie brzmiało jak należy. William Mandella, mały bohater.

      Przy krawędzi pudła postawili zestaw podtrzymywania życia – miał dwa otwory, ssania i nadmuchu – po czym promieniami laserów przyspawali go do dolnej płyty. Na Ziemi po prostu użylibyśmy kleju, ale tutaj jedynym płynem był hel, który miał wiele interesujących właściwości, ale na pewno niczego nie kleił.

      Po jakichś dziesięciu minutach byliśmy już zamknięci w pudle. Wyczuwałem basowy pomruk zestawu. Włączyłem oświetlenie skafandra – po raz pierwszy od lądowania po ciemnej stronie Charona – i przed oczami zamigotały mi purpurowe plamy.

      – Mandella, tu Ho. Zostań w skafandrze co najmniej dwie minuty. Tłoczymy gorące powietrze, ale idzie nam powoli.

      Chwilę czekałem, aż czerwone plamy znikną.

      – W porządku, nadal jest zimno, ale może ci się udać.

      Rozpiąłem skafander. Nie otworzył się do końca, ale powinienem wyjść z niego bez trudu. Nadal był tak zimny, że wychodząc, straciłem trochę skóry z palców i tyłka.

      Musiałem przeczołgać się nogami do przodu, żeby dotrzeć do Singera. W miarę jak odsuwałem się od mojego skafandra, było coraz ciemniej. Kiedy rozpiąłem kombinezon Singera, buchnął na mnie gorący smród. W słabym świetle twarz nieprzytomnego była usiana ciemnoczerwonymi plamami. Oddech miał płytki i czułem, jak łomocze mu serce.

      Najpierw odpiąłem rurki drenów – nieprzyjemne zajęcie – a potem biosensory. Następnie zacząłem wyciągać jego ręce z rękawów.

      Samemu robi się to bardzo łatwo. Wystarczy obrócić się, przekręcić i ramię wychodzi. Zrobić to komuś nie jest tak łatwo. Musiałem wykręcić mu rękę, później sięgnąć pod spód i ściągnąć rękaw – a trzeba siły, żeby poruszyć skafandrem z zewnątrz.

      Kiedy ściągnąłem jeden rękaw, reszta poszła łatwo. Po prostu poczołgałem się, opierając stopy o ramiona pancerza, i pociągnąłem Singera za sobą. Wyślizgnął się ze skafandra jak ostryga ze skorupy.

      Otworzyłem zapasowy kombinezon i po dłuższym popychaniu i szarpaniu udało mi się wepchnąć do środka nogi Singera. Podłączyłem biosensory i przedni dren. Drugi będzie musiał wepchnąć sobie sam; to zbyt skomplikowane. Po raz n-ty dziękowałem losowi za to, że nie urodziłem się kobietą – one musiały mieć z przodu dwie takie cholerne rurki zamiast jednej.

      Nie wkładałem mu rąk do rękawów. Skafander i tak nie nadawał się do pracy; układy wspomagania wymagają indywidualnego dostrojenia.

      Zamrugał.

      – Man… della… Gdzie… kurwa…

      Wyjaśniłem mu powoli i chyba częściowo zrozumiał.

      – Teraz zamknę twój skafander i wejdę do mojego. Każę ludziom przeciąć ściankę i wyciągnąć cię. Kapujesz?

      Kiwnął głową. Dziwny widok – kiedy skiniesz głową albo wzruszysz ramionami w skafandrze, ten gest nie ma swego zwykłego znaczenia.

      Wlazłem w mój kombinezon, podłączyłem wszystko i włączyłem ogólne pasmo.

      – Doktorze, myślę, że nic mu nie będzie. Wyciągnijcie nas stąd.

      – Zaraz.

      To był głos Ho. Buczenie zestawu przeszło w szczęk, potem w pomruk. Wyłączali go, żeby zapobiec eksplozji.

      Jeden brzeg pudła zrobił się czerwony, potem biały, aż wreszcie szkarłatny promień wpadł do środka o stopę od mojej głowy. Cofnąłem się najdalej jak mogłem. Promień prześlizgnął się po spawie i wokół trzech naroży, wracając do punktu wyjścia. Koniec skrzyni powoli odpadł, ciągnąc włókna stygnącego plastiku.

      – Poczekaj, aż zastygnie, Mandella.

      – Sanchez, nie jestem idiotą.

      – No, już.

      Ktoś rzucił mi linę. Tak będzie łatwiej, niż gdybym miał go sam wywlekać. Przeciągnąłem mu pętlę pod pachami i zawiązałem na plecach. Potem wygramoliłem się, żeby im pomóc, zupełnie niepotrzebnie – i tak z tuzin ludzi ciągnęło linę.

      Singer był cały i zdrowy, a nawet usiadł, kiedy doktor Jones sprawdzał odczyt. Ludzie zadawali mi pytania i gratulowali, gdy nagle Ho powiedziała: „Patrzcie!” i wskazała przed siebie.

      To był czarny statek nadlatujący z dużą prędkością. Zdążyłem pomyśleć tylko, że to nie w porządku, że nie powinni nas atakować wcześniej niż za kilka dni, a w następnej chwili statek był już nad nami.

      Rozdział 9

      Wszyscy instynktownie padliśmy na ziemię, ale statek nie zaatakował. Błysnął dyszami hamowania i opadł, lądując na wspornikach. Potem obrócił się i znieruchomiał opodal miejsca budowy.

      Wszyscy zorientowali się w sytuacji i stali z głupimi minami, kiedy z włazu wyszły dwie postacie w skafandrach. Znajomy głos zatrzeszczał na ogólnym paśmie.

      – Wszyscy widzieliście nas i nikt nie otworzył ognia z lasera. To i tak nic by nie dało, ale przynajmniej wykazałoby bojowego ducha. Macie najwyżej tydzień, zanim nastąpi prawdziwy atak, a ponieważ będziemy tu z sierżantem, nalegam, żebyście okazali większą chęć do życia. Sierżant Potter!

      – Jestem, sir.

      – Wyznaczcie dwunastu żołnierzy do rozładunku. Przywieźliśmy setkę małych rakiet, które posłużą wam do ćwiczeń w strzelaniu, żebyście mieli choć cień szansy, kiedy pojawi się prawdziwy cel. A teraz naprzód. Mamy tylko pół godziny, zanim statek wróci do Miami.

      Sprawdziłem. W rzeczywistości było to czterdzieści minut.

      Obecność kapitana i sierżanta nie robiła większej różnicy. Nadal byliśmy zdani na siebie; oni tylko obserwowali.

      Kiedy już położyliśmy podłogę, ukończenie bunkra zajęło nam zaledwie dzień. Był szarą, podłużną bryłą z pęcherzem śluzy i czterema oknami. Na wierzchołku zamontowano gigawatowy laser na obrotowej podstawie. Jego operator – trudno nazwać go działomistrzem – siedział w fotelu, trzymając w obu rękach dźwignie. Laser nie strzeli, dopóki trzyma choć jedną z nich. Jeśli natomiast je puści, automatycznie wyceluje w każdy poruszający się obiekt i otworzy ogień. Wczesne wykrywanie i celowanie zapewniała wysoka na kilometr antena zamontowana obok bunkra.

      Tylko to urządzenie mogło ewentualnie zadziałać wobec tak bliskiej linii horyzontu i zawodności ludzkich zmysłów. Nie można było użyć w pełni zautomatyzowanego systemu obronnego, gdyż – przynajmniej w teorii – mogły nadlecieć również nasze statki.

      Komputerowy system celowniczy umiał śledzić dwanaście pojawiających się jednocześnie celów, przy czym najpierw strzelał do największego. Wszystkie dwanaście mógł zniszczyć w powietrzu w czasie krótszym od pół sekundy.

      Instalacja była dość skutecznie chroniona przed nieprzyjacielskim ogniem grubą warstwą refleksyjną pokrywającą wszystko prócz operatora. Jednak laser uruchamiał się w razie jego śmierci. Jeden człowiek na dachu strzegł osiemdziesięciu w środku. Wojsko umie robić takie kalkulacje.

      Kiedy skończyliśmy bunkier, połowa oddziału przebywała stale w środku – czuła się jak żywe cele – na zmianę pilnując lasera, podczas gdy pozostali ćwiczyli dalej.

      Około czterech klików od bazy było wielkie „jezioro” zamarzniętego wodoru; jedno z najważniejszych ćwiczeń polegało na omijaniu tego zdradliwego miejsca.

      To nie było zbyt trudne.