Meg także była podobna do róży, bo wszystko, co miała najlepszego w sercu i w duszy, odbijało się w twarzyczce, nadając jej wdzięk daleko wyższy od piękności.
Nie przywdziała jedwabi ani koronek, nie przystroiła się nawet pomarańczowym kwiatem, i mówiła:
– Nie chcę dziś wyglądać urzędowo i sztywno; zamiast głośnego wesela, pragnę mieć wkoło siebie tylko te osoby, które kocham, i taką im się przedstawić, jaką jestem na co dzień.
Sama szyła ślubną suknię, oddana błogim nadziejom i niewinnym myślom; za całą ozdobę wetknęła w piękne warkocze uplecione przez siostry białe lilie, ulubione kwiaty „jej Johna”.
– Wyglądasz jak zazwyczaj, ale jesteś tak słodka i miła, że uściskałabym cię chętnie, gdyby nie obawa, żeby ci nie pognieść sukni – zawołała Amy, z lubością przyglądając się siostrze, gdy ta już była gotowa.
– Mniejsza o suknię, całujcie mnie i ściskajcie – rzekła i otworzyła ramiona, a dziewczęta uwiesiły się jej z kwietniowymi twarzyczkami, czując, że nowa miłość nie wyrugowała z jej serca starej.
– Teraz pójdę zawiązać krawat Johnowi i cichutko posiedzę chwilę z ojcem w pracowni.
Zbiegła na dół, by dopełnić tego, a potem chodziła krok w krok za panią March, wiedząc, że chociaż jej macierzyńska twarz uśmiecha się, serce skrycie boleje nad tym, że pierwsze pisklę wymyka się z gniazdka.
Ponieważ młodsze panienki stoją razem, wykańczając skromne stroje, i wszystkie wyglądają jak najkorzystniej, opowiem przy tej sposobności, jakie w nich zaszły zmiany przez minione trzy lata.
Jo zaokrągliły się ostre kąty, ruchy jej wprawdzie nie odznaczały się wdziękiem, ale nabrały swobody, a zamiast kędzierzawej czupryny wyrósł gruby warkocz, odpowiedniejszy do małej głowy na wysokim korpusie. Na smagłym jej licu odbijają się żywe kolory, oczy mają miły blask, ostry język wypowiada dziś tylko łagodne słowa.
Beth urosła i zeszczuplała; bledsza jest i cichsza niż dawniej. Jej piękne, zacne oczy jeszcze się powiększyły i mają wyraz zasmucający, chociaż nie smutny. Cierpienie odbija się na jej młodej twarzyczce, mimo że się rzadko uskarża, i zawsze mówi z otuchą: „wkrótce będzie mi lepiej”.
Amy słusznie jest uważana za „kwiat rodziny”, bo w szesnastym roku ma wzrost i postawę dojrzałej kobiety. Nie jest piękna, lecz ma grację w twarzy, w poruszeniu rąk, w układzie sukni, w upięciu włosów. Ten nieokreślony i bezwiedny wdzięk czyni ją nie mniej pociągającą od doskonałych piękności. Ciągle się martwi o nos, bo w żaden sposób nie chciał przybrać greckiego kształtu; trapią ją też szerokie usta i zbyt wydatna niższa warga. Te chybione rysy nadawały charakter całej twarzy, lecz Amy nie widziała tego i pocieszała się tylko szczególnie świeżą cerą, żywym niebieskim okiem i główką zdobną w loki jeszcze złocistsze i gęstsze niż wcześniej.
Wszystkie trzy ubrane były w lekkie jedwabne suknie szarego koloru, najlepsze jakie miały na lato; włosy i staniki przyozdobiły w pąsowe róże, z czym wyglądały bardzo ładnie.
Wesele to odbyło się w jak najprostszy i najzwyczajniejszy sposób. Ciotka March zgorszyła się, przyjechawszy, panna młoda wybiegła bowiem, żeby ją powitać i wprowadzić do mieszkania, pan młody przybijał do ściany wieniec, który odpadł, a szanowny pleban szedł po schodach, niosąc pod każdą pachą butelkę wina.
– Słowo daję, tu się dzieją dziwne rzeczy! – wykrzyknęła stara jejmość, gdy siadała na honorowym miejscu, rozpościerając z wielkim szelestem fałdy lawendowej sukni. – Ty nie powinnaś ukazywać się do ostatniej chwili, moje dziecię.
– Ależ ciociu, nie jestem żadnym widowiskiem i nikt nie przyjdzie po to, żeby mnie oglądać, wyszydzać strój albo obliczać koszty śniadania. Jestem wreszcie zbyt szczęśliwa, żeby dbać o to, co ktoś powie lub pomyśli, i urządziłam sobie wesele odpowiednio do usposobienia. Masz tu młotek, drogi Johnie – rzekła i poszła pomóc „temu człowiekowi” w jego niestosownym zajęciu.
Pan Brooke nie powiedział nawet „dziękuję”, ale skończywszy nieromantyczną robotę, z takim wyrazem twarzy pocałował maleńką oblubienicę za skrzydłem od drzwi, że ciotka March zmuszona była wyjąć chustkę, ponieważ niespodziewanie w jej starych, bystrych oczach pojawiła się rosa.
Nagły łoskot, śmiech, okrzyk Lauriego:
– Na Jowisza, Jo znowu przewróciła tort!
Wszystko to spowodowało chwilowy zamęt; zaledwie się tenże uciszył, przybyło grono krewnych.
– Nie dopuszczaj tego młodego olbrzyma do mnie, bo jest bardziej uprzykrzony niż komary – szepnęła stara jejmość do Amy, gdy w zapełnionych pokojach pojawiła się górująca nad wszystkimi czarna głowa Lauriego.
– Obiecał być bardzo grzeczny, a jak chce, to umie zachować się zupełnie elegancko – odrzekła Amy i wymknęła się, chcąc go ostrzec, żeby unikał starej jejmości; lecz właśnie skutkiem tej przestrogi tak ją prześladował, że z poirytowania odchodziła od rozumu.
Gdy pan March z młodą parą zajął miejsce pod łukiem z zieloności, zapadła w pokoju nagła cisza.
Matka i siostry skupiły się blisko, jak gdyby niechętnie oddawały Meg. Ojcu głos zatrząsł się kilka razy, czyniąc ten obrządek jeszcze piękniejszym i uroczystszym. Oblubieńcowi ręka drżała widocznie i nie można było dosłyszeć jego odpowiedzi; ale Meg patrzyła mu prosto w oczy i złożyła przysięgę z takim tkliwym zaufaniem w twarzy i w głosie, że serce matki się rozradowało, a ciotka March zaszlochała.
Jo nie płakała, chociaż z początku brała ją chęć, wstrzymał ją jednak Laurie, wpatrując się z komiczną mieszaniną wesołości i wzruszenia w figlarnych czarnych oczach. Beth ukryła twarz na ramieniu matki; Amy stała jak piękny posąg i najjaskrawszy promień słońca złocił jej białe czoło i kwiat we włosach.
Może to było niestosowne, że natychmiast po odbytym ślubie Meg zawołała: „pierwszy pocałunek dla mamy!” i obróciwszy się, ucałowała ją serdecznie. Przez kilkanaście minut była jeszcze podobniejsza do róży, bo wszyscy ją ściskali: od pana Laurence’a aż do starej Hannah, która w jakimś cudaku na głowie rzuciła się na nią w sieni, wołając wśród łkań:
– Niech cię Bóg stokrotnie błogosławi, moja droga! Tort wcale niezepsuty, a wszystko wygląda świetnie.
Po pewnym czasie towarzystwo bardzo się rozbawiło, każdy powiedział coś wesołego lub silił się na to, co na jedno wyszło, bo nietrudno o śmiech, gdy jest lekko na sercu. Nie popisywano się podarkami, gdyż były przeniesione do małego domku; nie było też wystawnego śniadania, tylko ciasta i owoce przybrane kwiatami. Pan Laurence i ciotka March, wzruszając ramionami, uśmiechali się do siebie, gdy trzy Hebe roznosiły tylko wodę, lemoniadę i kawę. Nikt się jednak nie odezwał, dopiero Laurie, który gorliwie służył pannie młodej, wszedłszy z pełną tacą, szepnął zakłopotany:
– Czy przypadkiem Jo nie potłukła wszystkich butelek? Może mi się śniło, że dziś rano widziałem kilka odpieczętowanych?
– Bynajmniej, twój dziadek łaskawie ofiarował, co miał najlepszego, i ciotka March przysłała kilka butelek, ale ojciec zostawił część dla Beth, a resztę wyprawił do szpitala dla rannych. Jak wiesz, utrzymuje on, że wino powinni pić tylko chorzy, a mama mówi, że pod jej dachem żaden młody człowiek nie będzie częstowany winem ani przez nią, ani przez jej córki.
Chociaż Meg mówiła to z powagą, była jednak pewna, że Laurie roześmieje się lub zmarszczy; tymczasem on, rzuciwszy na nią bystre spojrzenie, rzekł ze zwykłą sobie żywością: