w części przez „c”. Żeby mogli przyjąć ją na studia, trzeba to było ujednolicić. Widocznie łatwiej i krócej było pisać przez „c”. Tak więc w akcie urodzenia mam „dz”, ale jestem Niedźwiecki przez „c”.
Wczesną wiosną 2014 roku, kiedy siedzę i piszę tę książkę, mój dom rodzinny przy ulicy Kościelnej 8 w miasteczku Szadek koło Zduńskiej Woli, trzydzieści sześć kilometrów od Łodzi, nie istnieje już od kilku tygodni. To był bardzo stary dom, przylegający do ściany dzwonnicy kościelnej. Nie nadawał się już do remontu. Zbudowany z gliny i drewna po prostu zaczął się zapadać. Od jakiegoś czasu nikt tam nie mieszkał i właśnie teraz go rozebrano. Nie mam w związku z tym większych emocjonalnych problemów. Nie jest mi źle, nie tęsknię, nie chcę, żeby ten dom nadal tam był. Jako wspomnienie dom w Szadku istnieje i zawsze będzie istniał. Śni mi się często, że jestem właśnie w tym domu przy Kościelnej i słucham radia marki Eroica.
Mieszkaliśmy tam w dwie rodziny – to znaczy moi rodzice ze swoimi dziećmi, czyli z nami, oraz moja babcia, najpierw z dziadkiem, a potem już sama. Cały dom składał się z pięciu pomieszczeń i korytarza. Moja rodzina zajmowała dwa pokoje. Nie było łazienki, chodziło się do sławojki. Mój tata, o czym opowiadałem w poprzedniej książce, był rzeźnikiem i dlatego część naszego domu stanowiła rodzaj masarni, tata robił tam wędliny.
W oborze była zawsze jedna czy dwie świnki, no bo w takim sporym gospodarstwie – rodzice i czwórka dzieci, plus jeszcze babcia, a wcześniej także dziadek – zawsze znalazły się obierki i resztki, żeby świnia się na nich chowała. Od zawsze był też pies. Niestety na łańcuchu, choć raczej długim. To był taki pies pilnujący zagrody.
W Szadku bywam dość często, bo mam tam bliską rodzinę. Teraz, kiedy nasz dom już nie istnieje, przerzuciłem się do nich, pod inny adres w tym samym miasteczku. Tam mam kawałek swojego miejsca. Śmieję się, że moja rodzina liczy na to, że kiedyś dokonam tam żywota. W Szadku właśnie.
Szadek będzie dla mnie zawsze związany z bigbitem. Koniec lat sześćdziesiątych, początek siedemdziesiątych – czyli te najpiękniejsze lata mojego dzieciństwa i młodości, które w Szadku spędziłem – to był właśnie bigbit, to była legendarna lista przebojów radiowego „Studia Rytm” w Jedynce.
Poza tym kiedy byłem uczniem podstawówki, chodziłem na zajęcia pozalekcyjne z akordeonu, nawet byłem w szkolnym zespole ludowym. Uczyłem się grać rzeczy takie, jak Walentyna Twist, ewentualnie Za daleko mieszkasz miły. Czyli bigbitowe szlagiery.
W mojej szkole podstawowej można było się uczyć grać albo na akordeonie, albo na mandolinie. Moja siostra zdecydowała się na mandolinę. Podczas występów z przodu sceny siedział zawsze zespół mandolinistów, a ja grałem na tym swoim akordeonie w stojącym z tyłu zespole akordeonistów. Mój akordeon marki Weltmeister – 90 basów, czerwony, enerdowski – to był szczyt chłopięcych marzeń. Dostałem go w prezencie od taty. W szkole uczyłem się gry na jakimś przechodzonym instrumencie, ale potem, kiedy przyszło mi pojechać na koncert do Zduńskiej Woli, Sieradza czy nawet do Łodzi, trzeba było mieć lepsze instrumenty. Dlatego moja siostra dostała nową mandolinę, a ja akordeon.
To był bardzo modny instrument – chociaż właściwie nie pamiętam, żeby używało się wtedy słowa „modny”. Po prostu nasza pani Krysia od muzyki uczyła nas grać albo na akordeonie, albo na mandolinie, innych możliwości nie było. Na gitarze pani Krysia nie uczyła, chociaż pamiętam, że sama grywała.
Gitara jako symboliczny instrument bigbitu była dla mnie zawsze ważna. Ale zupełnie mi nie przeszkadzało, że nie umiem na niej grać – ułożyłem to sobie w głowie tak, że kochałem się w muzyce gitarowej, bigbitowej, słuchając radia, a nie grając.
Dziś na akordeonie już bym nie zagrał. Telewizja TVN kręciła o mnie program z cyklu, jak ja to mówię, „W kulisie sławy”, i zrobili mi taką niespodziankę, że zawieźli mnie do szkoły muzycznej, tutaj w Warszawie. Wchodzę na estradę, patrzę, stoi akordeon. Założyłem go na siebie, przymierzyłem się, ale nie umiałem zagrać. Myślę, że łatwiej byłoby mi teraz zagrać nawet na pianinie niż na akordeonie. Ale wtedy, w Szadku, się śmigało. Może nie byłem wirtuozem jak pan Wyrostek, który wygrywa wszystkie konkursy dla akordeonistów, ale jednak grałem w zespole.
Szadek to było moje bezpieczne miejsce. Do szkoły miałem pół kilometra. Chodziliśmy sami, nikt nas nie odwoził, nie odprowadzał. Bo byliśmy u siebie, wszyscy byli znajomi. Szadek to takie małe miasteczko, dwa i pół tysiąca mieszkańców, wszyscy wszystko o wszystkich wiedzą, jest bezpiecznie.
Po drodze do szkoły przechodziłem koło kiosku Ruchu, gdzie pani Linkowa sprzedawała gazety, i kupowałem sobotni „Sztandar Młodych”. W każdą sobotę drukowali tam listę przebojów radiowego „Studia Rytm”. Musiałem mieć silną wolę, żeby wytrwać do godziny osiemnastej, kiedy rozpoczynała się audycja, i nie czytać, jakie są wyniki listy. Może czasem zdarzało mi się podejrzeć dziesiąte miejsce, żeby mieć choć jeden sygnał, co mnie czeka w audycji. Radio Eroica, bigbit, kiosk, lista przebojów „Studia Rytm” – to był mój Szadek.
ROZDZIAŁ 3
w którym jestem prymusem, sportowcem, śpię na sianie i metkuję wędliny
Zawsze byłem za wysoki, więc w szkole sprawdzałem się jako sportowiec. Koszykówka, siatkówka, skok w dal, skok wzwyż – proszę bardzo, potrafiłem. Mieliśmy w Szadku bardzo dobrą salę gimnastyczną, jak na tamte czasy. Mieliśmy też fajnych nauczycieli, którzy nam pozwalali pograć sobie w sali już po lekcjach.
Wtedy żyło się od festiwalu opolskiego do festiwalu opolskiego, od Sopotu do Sopotu, do mistrzostw świata, no i do Wyścigu Pokoju. Codziennie kupowałem gazety i odznaczałem sobie tam, kto które miejsce zajął. To było pasjonujące, tym się wtedy żyło, o tym się dyskutowało. Wyczekiwałem Pierwszego Maja, bo właśnie wtedy zaczynał się kolarski Wyścig Pokoju i dopóki trwał, był najważniejszy na świecie.
W nogę grałem, powiem szczerze, jak noga. Wolałem raczej chodzić na mecze drużyny Victoria Szadek. Ale i tak byłem typem sportowca. Parkan oddzielał mój dom przy Kościelnej od cmentarza przykościelnego, właściwie parku, bo nie byli tam już chowani ludzie. Ten cmentarz to było nasze boisko, ksiądz pozwolił postawić bramki i graliśmy w nogę. Wszyscy chłopcy zbiegali się z całego miasta, a ja miałem tylko jeden sus przez parkan.
Razem z chłopakami zbieraliśmy jabłka. Można je było sprzedać jako spady po dwa złote za worek. Kiedy nazbierało się trzy worki, to można było sobie lody kupić. Nie byliśmy przez rodziców zanadto rozpieszczeni, nie znaliśmy takiego pojęcia jak kieszonkowe.
Tato pracował ciężko przez całe życie – rzeźnik to niełatwy fizyczny fach. Do jego obowiązków należało między innymi wypisywanie kwitów z ceną wyrobów – pamiętam do dzisiaj, że my, dzieci, wypisywaliśmy dla niego te metki do wędlin: „szynkowa wołowa pięćdziesiąt, szynkowa wołowa pięćdziesiąt”, całe stosy „szynkowej wołowej