raczej chorował na zespół Marfana. Długie kończyny, wyłupiaste oczy. Spójrz na palce, na wysoki wzrost. Jeśli to naprawdę on, rozpęta się piekło. Zostań z ciałem, a ja pójdę do Alby, żeby zamknęła wejścia do budynku. Musimy przesłuchać dwieście osób. Skoro ten człowiek dopiero co zginął, zabójca musi być w środku.
2
BRAMA PÓŁNOCNA
DIAGO VELA
Zima, rok Pański 1192
Nazywam się Diago Vela, mówią mi don Diago Vela, mnie wszak tytuły są obojętne. Zacząłem spisywać wszystko, co się tu działo od dnia, gdy po dwóch latach niebytności powróciłem do starej osady Gasteiz czy też, jak nazywali ją poganie, Gaztel Haitz, czyli Wzgórza Zamkowego.
Wracałem przez Akwitanię i przeszedłszy Dolną Nawarrę, ominąłem Tudelę. Nie chciałem stanąć przed obliczem leciwego króla Sancha, jeszcze nie. Oddałem jego córkę Berenguelę potworowi, który miał ją zaślubić, Ryszardowi zwanemu Lwie Serce. I zapewniam, że wcale nie ze szlachetnych pobudek. Spieszno mi było do tego, co znajdowało się za murami grodu, który widziałem z oddali.
Tylko dzięki swojemu płaszczowi ze skór żbików nie umarłem z zimna w tę lodowatą noc.
Już niedługo miałem zobaczyć Onnecę.
Mój wycieńczony wierzchowiec z trudem wlókł się po stromym zboczu wiodącym do Bramy Północnej, która zamykała Villa de Suso od strony gościńca biegnącego z Arriagi.
Minąłem oba mosty przerzucone przez fosy. Od trzech dni, byłem tego pewny, moim śladem podążał jakiś jeździec. Coraz mocniej spinałem konia ostrogami. Pragnąłem znaleźć się bezpiecznie za bramą. Ściemniło się, dął silny wiatr, który już wkrótce miał przynieść pierwsze śniegi, zła to pora na przybywanie do Victorii. Bramy Villa de Suso zamykano o zmierzchu, zaraz po capstrzyku. Na pewno będą żądać ode mnie wyjaśnień. Ale było mi spieszno, by stanąć z powrotem w domu…
Owej nocy księżyc skrył się za chmurami, jechałem, przyświecając sobie pochodnią. Po lewej stronie dostrzegłem stary, znajdujący się poza murami cmentarz kościoła Najświętszej Marii Panny. Tego ranka był dzień targowy, na grobach walały się jeszcze łuski ryb, a wielu nocnych drapieżców uciekło, kiedy tylko wyczuło moją obecność.
– Kto idzie o tej porze? Nie widzicie, że kratownica zamknięta? Nie chcemy przybłędów w grodzie! – zawołał do mnie wartownik z murów.
– Nazywasz przybłędą swojego pana, don Velę? – Uniosłem czoło i krzyknąłem głośno, żeby mnie usłyszano. – Nie jesteście czasem Yñigo, jedyny syn Nuña kuśnierza?
– Nasz senior don Vela nie żyje.
– Kto tak powiada?
– Wszyscy tutaj. A kto zaprzecza?
– Nieboszczyk. Czy jest moja siostra, donna Lyra?
– Ćwiczy się w walce na patio przed kuźnią. Mój kuzyn trzyma jej pochodnię, chyba nie chciała być na zaślubinach. Przyprowadzę ją, ale przysięgam, że jeśli to pułapka…
Jakich zaślubinach? – zdziwiłem się.
– Nie przysięgaj, Yñigo, to na mnie spoczywa obowiązek nakładania kar za świętokradztwo. Chcesz, żebym się wzbogacił? – zaśmiałem się.
– Gdyby nie to, że wasz pogrążony w smutku ukochany brat Nagorno obwieścił śmierć waszej miłości, powiedziałbym, że mam przed sobą mojego pana. Jesteście wysocy, krzepcy, tak jak on.
Oto i wyjaśnienie: Nagorno. Jak zwykle Nagorno. Wszechobecny Nagorno.
– Idźcie po moją siostrę, chyżo – poprosiłem. – Zamarznę tu na kość.
Nie było go dłuższą chwilę. Zeskoczyłem z konia, rozprostowałem zdrętwiałe członki. Czyżby już padał śnieg? Klimat Victorii był surowy i tacyż byli jej mężowie i niewiasty: pancerz zamiast skóry.
Za żadnym miejscem nie tęskniłem tak bardzo.
A co z Onnecą? Może już śpi?
Przyjdzie poczekać jeszcze trochę, pomyślałem. Cierpliwości, Diago. Na pewno się doczekasz.
Wykonałem powierzone zadanie, więc nadszedł wreszcie czas, aby żyć.
Chłopak wrócił po chwili.
– Donna Lyra mówi, żebym otworzył bramę. Uważa, że wasza miłość żyje, senior. Czeka na was na patio przed waszą kuźnią.
Zostawiłem za sobą otwartą przestrzeń, odwróciłem się, żeby jeszcze raz spojrzeć na ciche i spokojne włości.
– Yñigo – zwróciłem się do chłopaka – jeśli dziś w nocy albo o świcie ktoś będzie chciał wejść do grodu, nie otwierajcie bram. I uprzedźcie też wartowników przy Bramie Południowej i Bramie Armería.
Młodzieniec pokiwał głową i poszedł ostrzec strażników pełniących wartę przy innych bramach Villa de Suso. Objechałem cmentarz i skręciłem ku domowi rodzinnemu przy ulicy Astería.
Nasza kuźnia wciąż dumnie stała na miejscu. Dwieście lat wcześniej padła ofiarą płomieni podczas najazdu Saracenów, którzy zmienili ją w dymiące zgliszcza. Moja rodzina odbudowała ją, zastąpiwszy drewno kamieniem, więc konstrukcja stała się lepsza, mocniejsza, i pracowaliśmy dalej.
Moja rodzina zawsze dawała sobie radę, nawet w trudnych czasach.
Zbudowaliśmy pierwsze mury na tyłach naszego domu, dziewięćdziesięciu sąsiadów pomagało nam przez całe dziesięć lat. Wioska się zaludniła, na czwartkowy targ przed naszą kuźnią tłumnie ciągnęli kupcy, wieśniacy i służba z czterech stron świata. Potem wybudowano kościół Najświętszej Marii Panny, również przytulony do muru.
Po hejnale obwieszczającym zamknięcie bram w grodzie panowała cisza. Czarne niebo wirowało białymi piórkami, płatkami łagodnego śniegu, który nie zamarzał jeszcze na dachach. Wszedłem na patio za kuźnią w poszukiwaniu siostry.
Zobaczyłem ją z daleka, liczne pochodnie pozatykane na kolumnach rzucały słabe światło na podwórze. Lyra często ćwiczyła się w sztuce fechtunku, mistrzostwem w posługiwaniu się swoim skramsaksem o zakrzywionej klindze starała się skompensować nikły wzrost i posturę. Tej nocy jednak rzucała toporkami, jak ludy nordyckie. Zwróciłem uwagę na ten szczegół, czy to możliwe, że mój wspaniały Gunnarr…?
Poczułem, jak bardzo się za nią stęskniłem przez te dwa lata. Podszedłem i objąłem ją z tyłu z całej siły.
– Moja kochana siostro, jak bardzo mi cię brakowało – powiedziałem.
Nie spodziewałem się tego, co nastąpiło później. Walenia dziobem, szarpania szponów wydzierających mi włosy z głowy, furii stworzenia, które zjawiło się nie wiadomo skąd. A właściwie wiadomo: sfrunęło z dachu.
– Munio, przestań, błagam, sprowadzisz na mnie nieszczęście! – krzyknął obcy głos.
Kobieta, którą przytuliłem, nie była Lyrą, zmyliły mnie jej niski wzrost i drobna budowa. Nie zobaczyłem nic więcej, bo starałem się z całych sił, żeby ten piekielny ptak nie wydłubał mi oczu.
Gwizdnęła jak urwis i wyciągnęła rękę. Wielka biała sowa usiadła na niej, postraszywszy mnie na koniec ostrym krzykiem.
– Przepraszam, panie – sumitowała się dziewczyna.
Jeśli była panną, nie pochodziła z wioski, gdyż u nas kobiety niezamężne nosiły krótkie włosy z dłuższymi pasmami tylko przy uszach. Nie miała też czepca jak mężatki.