gardło swojemu psu, zaraz jak zachorował. Zrób to teraz, nie dręcz tego szczeniaka!
– Nie – odpowiada Skeet. – Jeszcze nie pora.
– Chcesz go zastrzelić? – Manny zerka na wiatrówkę. – Przynajmniej szybko zdechnie.
– Nie, nie zastrzelę go.
– Więc jak chcesz to zrobić?
Skeet podnosi głowę, ale mówiąc, patrzy na Randalla, a nie Manny’ego.
– Pamiętasz, jak Mama zabijała kury? – pyta.
Cykady na drzewach szumią jak łamiące się to tu, to tam fale. Kiedy Randall otwiera usta, patrzy prosto na Skeeta trzymającego dłoń na wiadrze.
– Zabijała kurę tylko na specjalną okazję, na nasze urodziny albo na rocznicę ślubu z Tatą. Przyglądała się tym swoim kurom, znała je, wiedziała, która znosi jajka, która przestała znosić, a która obrastała tłuszczem ze starości. A kury też o tym wiedziały, bo wpadały w panikę. Latały po podwórku i trzymały się razem jak najdalej od kurnika. Mama wybierała jedną i chwytała ją nagle za łapki, i niosła za dom na ten wielki dębowy pieniek, który Tata przyciągnął z lasu. Przystawała przy pieńku, stała całkiem nieruchomo, a kura machała skrzydłami tak szybko, że aż nie było ich widać. Ale żadna nie ośmieliła się gdakać ani skrzeczeć. Mama kładła jej dłoń na dziobie, jakby nie chciała, żeby kura to widziała, zaciskała dłoń i ukręcała jej łeb. Łamała kark. A potem obcinała ten kurzy łeb na pieńku. – Randall mówi na jednym oddechu, słowa wypływają z niego miarowym strumieniem. Przełyka. – Teraz kury już tak nie smakują.
Cykady na najbliższym drzewie grzmią nisko, niemal zagłuszając Randalla. Nie pamiętam za dobrze, jak Mama zabijała kury, ale słuchając Randalla, widzę ją i chyba sobie przypominam.
– No – rzuca Skeet bez mrugnięcia powieką.
Wyjmuje szczenię z wiadra. Mały brzuszek opada i unosi się, a oddech suczki brzmi jak żabi rechot. Wyciągam rękę, żeby dotknąć brata.
– Nie – mówi. – Pozaraża resztę.
Zerka na mnie, uśmiecha się niepewnie, a potem spogląda na palce.
Między koronami drzew widać księżyc w nowiu, a Nella do niego śpiewa. Wydaje mi się, że w cieniu widzę Juniora skaczącego jak wiewiórka, przypatrującego się i czekającego, ale kiedy przyglądam się dokładniej krawędzi lasu, widzę tylko ciemność za rzucanym przez ogień blaskiem.
Skeet trzyma szczeniaka i ukręca mu łebek. Ma taką wprawę jak Mama.
Po zakopaniu psa wraca bez koszulki, ma czarne żylaste mięśnie, jak ta zastrzelona wiewiórka. Pot spływa po nim oleiście. Przystaje na chwilę w blasku ogniska, wciąż oddychając ciężko. Rzuca koszulkę w ogień.
– Co ty wyprawiasz? – pyta Markiz, żując kostkę wiewiórki. Ssie tę kostkę i niemal ją połyka, ale wykrztusza z powrotem.
– Wszystko jest zarażone – odpowiada Skeet. – Wszystko.
Ściąga spodnie i wrzuca je w płomienie.
– Jesteś niepoważny? – śmieje się Markiz.
– Śmiertelnie poważny – mówi Skeet.
Opadają mu bokserki, u góry strzępi się guma. Podnosi z ziemi płyn do mycia naczyń i rusza ku czarnym wodom glinianki, pochyla się w pół kroku i zdejmuje bokserki najpierw przez jedną nogę, a potem przez drugą, patrzy przez ramię i wrzuca majtki do ognia. Nie odwraca się cały. Wygląda jak jeden napięty mięsień. Nie widziałam go gołego od czasu, kiedy byliśmy mali i Mama wsadzała nas razem do wanny.
– Nie wierzę, że chcesz się tym umyć – mruczy Markiz.
Nie zdążył jeszcze skończyć, gdy z ziemi podnosi się Randall. Nawet nie dotknął psa, ale się rozbiera i zostawia ciuchy na ziemi. Jest wyższy od Skeeta, ma ręce i nogi jak z gumy. Duży Henry wkręca butelkę w glinę, żeby się nie przewróciła. Najpierw ściąga z pięt buty, potem zdejmuje skarpety, składa je na pół i wpycha do środka. Ma duże, miękkie stopy, porośnięte czarnymi włoskami jak główka dziecka.
Idę tam, gdzie bracia.
Wchodzę ubrana do wody. Zamaczam się po szyję, biorę płyn do naczyń od Skeeta i wcieram pianę w koszulkę i szorty. Robią się bielsze, więc zdejmuję z siebie wszystko jedno po drugim i stoję nago w wodzie, zostawiając brudne, śliskie od piany rzeczy na błotnistym brzegu.
– Zgupiałyśta, wy wszystkie czarnuchy! – woła Markiz, ale też się rozbiera i wchodzi za nami do wody.
– Mnie i tak było gorąco – oznajmia Manny i rzuca biały podkoszulek blisko miejsca, w którym siedziałam. Obok podkoszulka kładzie spodnie, zostaje w bieliźnie. Biegnie i wskakuje do wody, nurkuje i wynurza się za Randallem, którego chwyta od tyłu i ciągnie pod powierzchnię. Siłują się, chichoczą, szarpią jak ryby na żyłce. Markiz huśta się na linie zwisającej z konaru wysokiego drzewa, a Duży Henry przecina wodę spokojnym
kraulem, wbijając dłonie w powierzchnię tak pionowo, że w ogóle nie chlapie. Randall i Manny podtapiają się nawzajem z głośnym śmiechem. Chcę, żeby Manny mnie dotknął, podpłynął bliżej, chwycił za ramię i przyciągnął do siebie, ale wiem, że tego nie zrobi. Randall wyrywa się Manny’emu i podpływa do Skeeta, który samotnie chodzi po wodzie.
– Uważaj, wiesz, że w tych zaroślach siedzą mokasyny błotne – mówi Randall.
Skeet myje się, jakby chciał zedrzeć z siebie skórę.
– Nic mi nie będzie. Nie patrzą na mnie.
– Nie będę wysysał z ciebie jadu – śmieje się Randall.
– Żaden mnie nie ukąsi. Czują to, wiesz?
– Co czują?
– Śmierć.
Randall przestaje płynąć i stąpa. Widzę w ciemności jego twarz.
– Zamknij się, Skeet! – Chlapie go wodą, a w jej kroplach odbijają się czerwono płomienie ogniska. Krople spadają na Skeeta jak fajerwerki z nieba. Gdyby nie cykady, usłyszałabym, wyobrażam sobie, ich syk. – Teraz naprawdę głupio gadasz.
Duży Henry chwyta Markiza za stopy i ściąga go z liny. Markiz kopie, ale Duży Henry ciągnie linę tak mocno, że konar, do którego jest przywiązana, trzaska jak długa, łamiąca się kość.
– O kurwa! – wrzeszczy Markiz i puszcza linę.
Ale jest już za późno, bo i lina, i konar spadają prosto na głowę Dużego Henry’ego. Śmieję się tak głośno, że aż kłuje mnie pod żebrami, ale przestaję, bo z wody obok mnie wynurza się Manny, wyskakuje z niej jak latająca ryba, jak największy skarb. Śmiech więźnie mi w gardle.
– Co się dzieje, Esch? – pyta Manny, patrząc, jak Duży Henry i Markiz mocują się w wodzie z konarem, a Randall płynie im na pomoc.
Mówi do mnie bokiem. Skeet wciąż niemal zdziera z siebie skórę i nie patrzy na nas. Manny nurkuje i wypływa po mojej prawej stronie, ciągle utrzymuje bezpieczny dystans, żebym nie mogła go dotknąć.
– Nic – połykam to słowo.
– Wstydziłaś się przy nas rozebrać? – Szczerzy zęby, ale nie patrzy na mnie, opływa mnie wokoło, orbituje wokół mnie jak księżyc. Albo słońce.
Wydaję jakiś cichy odgłos.
– Boisz się pokazać wszystkim, jak wyglądasz?
Kręcę głową.
– Nie jest tak źle – rzuca.
–