Diane Setterfield

Była sobie rzeka


Скачать книгу

następnym oddechem rzeka wydała z siebie dziecko. Dziewczynka wpłynęła do środka, zimna i zielonkawoniebieska.

      Lily we śnie zmarszczyła brwi, jej oddech stał się niespokojny.

      Białe włosy dziewczynki przylegały gładko do głowy i ramion. Miała na sobie sukienkę koloru brudnego szlamu, który zbiera się na brzegu rzeki. Ociekała wodą; krople kapały z włosów na płaszczyk, a z płaszczyka na podłogę. Lecz nie wsiąkały w nią.

      W gardle Lily uwiązło przerażone skamlenie.

      Kap, kap, kap… Woda nie miała kresu, będzie tak kapać przez całą wieczność, będzie kapać, dopóki nie wyschnie rzeka. Szybujące w powietrzu dziecko obróciło złowrogie spojrzenie na kobietę śpiącą w fotelu i powoli… powoli… uniosło zamglone ramię, aby wskazać ją palcem.

      Lily zbudziła się przestraszona.

      Dziecko rzeki wyparowało.

      Przez moment przerażona wpatrywała się w miejsce, z którego zniknęło.

      – Och! – krzyknęła bezgłośnie, bo głos uwiązł jej w gardle. – Och! Och!

      Podniosła dłonie do twarzy, jakby próbowała się ukryć przed tym obrazem, lecz jednocześnie zerkała przez palce, czy dziewczynka na pewno znikła.

      Tyle czasu, a to wcale nie stawało się łatwiejsze. Dziewczynka nadal się gniewała. Gdyby tylko została trochę dłużej, żeby Lily mogła z nią porozmawiać. Powiedzieć, że jest jej przykro. Powiedzieć, że zapłaciłaby każdą cenę, wszystko by oddała, wszystko zrobiła… żeby tylko… Lecz zanim Lily zdążyła odzyskać władzę w języku, dziewczynki już nie było.

      Pochyliła się i z lękiem popatrzyła na podłogę w miejscu, gdzie unosiła się zjawa. Zobaczyła ciemne plamy, ledwo widoczne w gasnącym świetle. Podniosła się z fotela, podeszła i niechętnie wyciągnęła rękę, aby dotknąć palcami ciemności.

      Podłoga była mokra.

      Lily złożyła dłonie do modlitwy.

      – Wyrwij mnie z bagna, abym nie zatonęła… wybaw mnie z wodnej głębiny… Niechaj mnie nurt wody nie porwie. Niech nie pochłonie mnie głębia, niech otchłań nie zamknie nade mną swej paszczy.

      Szybko powtarzała słowa, dopóki znów nie zaczęła normalnie oddychać. Wtedy z trudem dźwignęła się na nogi.

      – Amen – powiedziała.

      Była niespokojna, ale nie tylko z powodu zjawy. Czyżby rzeka przybierała? Podeszła do okna. Ciemny blask płynął tak samo daleko jak wcześniej.

      A więc to on. Rozejrzała się w ciemności na dworze, czy coś się nie porusza, wytężyła słuch na odgłosy jego kroków. Cisza.

      A więc to również nie to.

      W takim razie co się dzieje?

      Odpowiedź padła wypowiedziana głosem tak podobnym do jej matki, że aż oniemiała zdumiona, dopóki nie zrozumiała, że to jej własny głos.

      – Coś wisi w powietrzu.

      Pan Armstrong w Bampton

      Coś wisi w powietrzu, pomyśleli wszyscy.

      Było to w przeddzień wydarzeń, które rozegrały się Pod Łabędziem w Radcot.

      I co teraz?

      Rankiem po nocy zimowego przesilenia stukot kopyt o bruk zapowiedział wjazd przybysza do miasteczka Bampton. Nieliczni mieszkańcy, którzy o tak wczesnej porze wyszli z domów, podnieśli głowy i zmarszczyli czoło. Co za głupiec wjeżdża galopem w wąskie uliczki miasteczka? Ich ciekawość wzrosła jeszcze bardziej, kiedy koń i jeździec pokazali się w polu widzenia. Zamiast bowiem zobaczyć jednego z miejscowych porywczych młodzików, ujrzeli nie tylko obcego przybysza, lecz w dodatku czarnoskórego. Na jego twarzy malowała się śmiertelna powaga, a obłoki pary, które wydychał w zimny poranek, nadawały jego obliczu wyraz niepohamowanego gniewu. Kiedy zwolnił, wszyscy ci przypadkowi obserwatorzy szybko rzucili na niego okiem i jeszcze szybciej czmychnęli do domu, po czym zatrzasnęli za sobą drzwi.

      Robert Armstrong przywykł do podobnej reakcji nowo napotykanych osób. Wszyscy nieznajomi z początku się go bali. Z powodu ciemnej skóry traktowali go jak obcego, a ponieważ był rosły i niezwykle silny, co u każdego białego mężczyzny poczytywano zwykle za zaletę, ludzie bali się go jeszcze bardziej. W rzeczywistości, co doskonale rozumiały wszystkie inne żyjące stworzenia, Robert był nadzwyczaj łagodną duszą. Wystarczyło spojrzeć na Flotkę. Poprzedni właściciele uznali ją za zbyt dziką, by dała się okiełznać, dzięki czemu kupił ją wyjątkowo tanio i gdy tylko usiadł w siodle, wystarczyło pół godziny, aby zostali najlepszymi przyjaciółmi. To samo z kotem. Wychudzone stworzenie bez jednego ucha, które zjawiło się w ich stodole pewnego zimowego poranka, ciskało na prawo i lewo przekleństwa i spoglądało na wszystkich złowrogo. A teraz? Przybiegało do Roberta na podwórzu z uniesionym ogonem, miaucząc, żeby podrapał je pod brodą. Biedronki, które latem buszowały mu we włosach i pełzały mu po twarzy; wiedziały, że Robert nawet nosa nie zmarszczy, żeby je zrzucić, choćby nie wiem jak go łaskotały. Żadne zwierzę, na pastwisku czy w zagrodzie, się go nie bało; za to ludzie… ludzie to całkiem inna historia.

      Pewien człowiek napisał ostatnio książkę – Robert o tym słyszał – w której głosił, że człowiek jest rodzajem inteligentnej małpy. Wzbudził tym całą masę śmiechu i oburzenia, lecz Robert był skłonny w to uwierzyć. Odkrył, że granica dzieląca ludzi od królestwa zwierząt jest nader nieszczelna, a wszystko, co człowiek uważa za wyjątkowe i właściwe tylko jemu, jak choćby inteligencja, dobroć czy porozumiewanie się, dostrzegał również u swoich świń, konia, a nawet u gawronów, które przechadzały się i podskakiwały między krowami. Co więcej, metody, które stosował wobec zwierząt, okazywały się równie skuteczne wobec ludzi. Prędzej czy później potrafił owinąć ich sobie wokół palca.

      Tym razem jednak mieszkańcy Bampton, którzy kręcili się na podwórzach, a chwilę potem znikali nagle w domach, nie ułatwiali mu sprawy, ponieważ nie znał tego miasta. Przeszedł kilka kroków i na skrzyżowaniu, tuż obok znaku drogowego, napotkał chłopca rozpostartego na trawie, z nosem prawie wbitym w ziemię. Był tak pochłonięty studiowaniem szklanych kulek, że zdawał się nie zauważać nawet dotkliwego zimna. Ani zbliżającego się Roberta Armstronga.

      Dwa uczucia przemknęły chłopcu przez twarz. Pierwsze – strach – było przelotne i zniknęło na widok szklanej kulki, która w czarodziejski sposób wyłoniła się z kieszeni Roberta (zawsze nosił ubrania z dużymi i mocnymi kieszeniami, w których przechowywał rzeczy przydatne do oswajania i uspokajania różnych żywych istot; miał więc na podorędziu żołędzie dla świń, jabłka dla koni, szklane kulki dla małych chłopców oraz piersiówkę z trunkiem dla starszych; wobec niewiast polegał na dobrych manierach, starannie dobranych słowach oraz nienagannie wypolerowanych butach i guzikach). Szklana kulka, którą pokazał chłopcu, nie była zwyczajna – miała w środku żółte i pomarańczowe płatki, tak bardzo przypominające płomyki, że człowiek miał wrażenie, jakby mógł się przy nich ogrzać. Chłopiec popatrzył na niego z zaciekawieniem.

      Gra, która się następnie wywiązała, toczyła się z profesjonalnym skupieniem z obu stron. Malec miał tę przewagę, że znał teren, wiedział, w których miejscach kępki trawy się ugną i szklana kulka przetoczy się po nich bez trudu, a w których mocno zbite korzenie skierują ją w bok. Tak więc gra zakończyła się jak zwykle po myśli Roberta – zwycięstwem chłopca, który schował zdobyczną kulkę do kieszeni.

      – Słusznie i sprawiedliwie – orzekł Robert. – Niech zwyciężają najlepsi.

      Chłopiec popatrzył na niego skonsternowany.

      – Czy to była pana najlepsza kulka?

      – Mam ich