Bożego: Studia nad rozdziałem 16 Objawienia świętego Jana, otworzył go i jego wzrok padł na znany ustęp:
I zgromadził ich na miejsce, które zowią po żydowsku Armagieddon.
Tedy wylał siódmy Anioł czaszę swoję na powietrze; i wyszedł głos wielki z kościoła niebieskiego od stolicy, mówiący: Stało się.
I stały się głosy i gromy, i błyskawice; i stało się wielkie trzęsienie ziemi, jakiego nigdy nie było, jako są ludzie na ziemi, trzęsienia ziemi tak wielkiego.
I stało się ono miasto wielkie na trzy części rozerwane, i miasta narodów upadły2.
Zamknął książkę i odstawił ją na półkę. Kolekcja takich dzieł pasowałaby bardziej do biblioteki biskupa; ich obecność w zabitej deskami wiosce wydała mu się co najmniej dziwna.
Ponownie wziął do ręki świecę i podszedł do drugiego regału, gdzie jego wzrok przyciągnęła natychmiast półka wypełniona niewielkimi tomikami oprawnymi w jasnobrązową skórę. Zbliżył płomień świecy do ich grzbietów opatrzonych wspólnym tytułem: Protokoły i dokumenty Towarzystwa Antykwarycznego – i w tym momencie całkowicie wybudził się ze snu, bo choć w czasie procesów, jakie wytoczono Towarzystwu, był jeszcze chłopcem, natychmiast rozpoznał tę nazwę. Organizację uznano za nielegalną, jej kierownictwo aresztowano, a wszystkie publikacje skonfiskowano i publicznie spalono. Samo słowo „antykwariusz” stało się odtąd zakazane. Pamiętał, jak księża z seminarium palili książki w samym centrum Exeter. Działo się to w środku zimy i mieszkańcy miasta podziwiali zarówno wysokość płomieni, jak i religijną żarliwość tych, którzy je podsycali. A mimo to, jak widać, dokumenty towarzystwa ocalały – i to akurat w miejscu tak mało znaczącym jak Addicott St George!
Przez dłuższą chwilę Fairfax wpatrywał się z konsternacją w książki na półce. Dziewiętnaście tomów z małą luką w miejscu, gdzie został wyjęty dwudziesty. Jakie to miało znaczenie dla jego misji? Lacy był heretykiem; Fairfax nie miał co do tego żadnej wątpliwości. Czy wiedząc o tym, mógł go pogrzebać w poświęconej ziemi? Czy nie bacząc na stan zwłok, nie powinien odłożyć pogrzebu na później i spróbować skonsultować się z biskupem?
Rozważył starannie wszystkie za i przeciw. Był człowiekiem praktycznym. Nie podzielał fanatyzmu swoich młodszych kolegów z potarganymi brodami i dzikim wzrokiem, którzy potrafili wytropić bluźnierstwo tak samo łatwo, jak świniom udaje się wywęszyć trufle. Poinstruowano go, by załatwił sprawę szybko i taktownie. Dlatego też lepiej było postępować zgodnie z planem i udawać, że o niczym nie wie. Nikt nie zdoła udowodnić, że było inaczej, a jeśli okaże się to konieczne, może zawsze wyspowiadać się później przed Bogiem i biskupem.
Rozstrzygnąwszy tak oto tę kwestię, kontynuował inspekcję gabinetu. Dwie kolejne półki poświęcone były tej samej perwersji. Zauważył monografie na temat miejsc pochówku, artefaktów, inskrypcji i pomników. Zdumiewało go, że stary ksiądz trzymał to wszystko na widoku. Tak jakby ta dolina, z jej wyjątkowym położeniem i lekceważeniem nocnych zakazów, leżała gdzieś poza czasem i obowiązującym prawem. Był tam również gruby tom na temat angielskich ruin, zatytułowany Antiquis Anglia, autorstwa doktora Nicholasa Shadwella, prezesa Towarzystwa Antykwarycznego. Przesuwając szybko świecę wzdłuż tytułów, walczył z pokusą, by im się dokładniej przyjrzeć. W końcu podszedł do stojącej w kącie serwantki.
Sięgała mu do piersi i miała z przodu oszklone drzwiczki – zorientował się, że musiało to być bardzo stare szkło, bo mimo pęknięcia w górnym prawym rogu było całkowicie przejrzyste i gładkie, pozbawione skaz, których nie udało się teraz wyeliminować w procesie produkcji. Półki w środku również sporządzono z najwyższej jakości szkła i gdy zbliżył do nich płomień świecy, zgromadzone tam przedmioty wydawały się unosić jakimś cudem w powietrzu. Posiadanie tego wszystkiego było zabronione i niezgodne z prawem. Były tam monety i plastikowe banknoty z ery elżbietańskiej, klucze, złote pierścienie, pióra, wyroby ze szkła, upamiętniająca królewski ślub tabliczka, wąskie metalowe zbiorniczki, wiązka plastikowych słomek, plastikowy kocyk z wyblakłymi obrazkami bocianów trzymających w dziobach kosze z niemowlętami, białe plastikowe sztućce, najprzeróżniejszych kształtów i rozmiarów plastikowe butelki, idealnie do siebie dopasowane plastikowe dziecinne klocki w jaskrawych żółtych i czerwonych barwach, szpula plastikowej zielonkawej rybackiej żyłki, plastikowa lalka cielistego koloru z wydłubanymi oczami, a na najwyższej półce coś, co stanowiło najwyraźniej ozdobę kolekcji: jedno z urządzeń, którymi starożytni komunikowali się ze sobą.
Fairfax widział wcześniej ich fragmenty, ale nigdy nie trafił na tak doskonale zachowany egzemplarz. Coś go do niego ciągnęło i tym razem nie zdołał się powstrzymać: otworzył drzwiczki serwantki i wyjął urządzenie. Było cieńsze od jego małego palca, mniejsze od jego dłoni, czarne, gładkie i błyszczące, zrobione z plastiku i szkła. Kiedy wziął je do ręki, wydało się całkiem ciężkie, przyjemnie rzeczywiste. Zastanawiał się, do kogo kiedyś należało i jak stary ksiądz wszedł w jego posiadanie. Jakie obrazy mogło kiedyś pokazywać? Jakie wydobywały się z niego dźwięki? Wcisnął przycisk z przodu, jakby urządzenie mogło cudownym sposobem się włączyć, ale szklista powierzchnia była nadal czarna i martwa i zobaczył w niej tylko odbicie własnej twarzy, upiorne w blasku świecy. Obrócił urządzenie i spojrzał na słynny symbol pychy i świętokradczej natury starożytnych – nadgryzione jabłko.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Środa, 10 kwietnia: zaskakujący incydent na pogrzebie
Zgasił świece, położył się na łóżku i podciągnął pikowaną kołdrę pod samą brodę. W ciemności łatwiej było mu wyprzeć z pamięci dowody herezji starego księdza. A poza tym był tak zmęczony, że choć bulwersowało go wiele spraw, już wkrótce poczuł, że twardy tapczan zapada się w otchłań, i jego oddech stał się głęboki i regularny.
Tym razem przyśniło mu się więcej rzeczy niż w pierwszej fazie snu, choć później nie pamiętał niczego poza ostatnią wizją, powtarzającym się koszmarem, który zaczął go dręczyć krótko po tym, jak jego rodzice i siostra zmarli na angielskie poty i zamieszkał u starego wuja. W tym śnie szedł boso przez dziwną okolicę, szukając jakiejś konkretnej ulicy, pewnego domu, pewnych znanych mu drzwi. I dopiero gdy po kilku godzinach go odnajdywał – nędzny, obskurny budynek w ubogiej dzielnicy – wyłamywał zamek i potykał się na progu, widział przed sobą znów swoją rodzinę. W milczeniu wyciągali do niego ręce i w tym momencie zawsze się budził.
Zamrugał powiekami. Pokój wypełniało szare światło świtu. Czując nagły niepokój, obrócił głowę i spojrzał na stojącą w półmroku szklaną serwantkę z unoszącymi się w niej przedmiotami. Przypomniał sobie swoje nocne odkrycia.
Odrzucił kołdrę, ukląkł przy tapczanie i złożył dłonie do modlitwy; ściskał je tak mocno, aż pobielały mu kłykcie. Drogi Ojcze, dziękuję, że pozwoliłeś mi oglądać kolejny dzień. Daj mi siłę, błagam, bym mógł się oprzeć pokusom, i pobożność, bym mógł głosić Twoją chwałę dzisiaj i po kres moich dni. Amen.
Starając się nie patrzeć na półki z książkami i serwantkę, wstał, rozsunął zasłony i otworzył małe okno. Powietrze było zimne, wilgotne, nieruchome; nic nie zakłócało ciszy. Przy końcu alejki widział kościół z wiszącą mokrą flagą, a dalej wioskę, zielone, upstrzone białymi kropkami owiec zbocza doliny i nisko wiszące burzowe chmury.
Na stoliku przy parapecie stały zostawiony dla niego dzbanek z wodą, a także miednica, małe lusterko, ręcznik i kostka staroświeckiego, śmierdzącego potażem czarnego mydła. Nie mógł się zmusić, by go użyć – jego chemiczny zapach, którego nie sposób było się potem pozbyć przez cały dzień, za bardzo przypominał mu chłodne