się do niego ktoś okrutny, kto przyozdobił psa kolekcją czerwonych kokardek spinających sierść w liczne kitki. Przez to york wyglądał jak włochaty ukwiał.
– …bry – powiedział mężczyzna.
– …bry – odparł uprzejmie Net.
Facet spojrzał na półkę pod sufitem, potem na walczącego o wolność psa, na walizkę i znów na półkę. Było jasne, że jedną ręką nie włoży tam bagażu. Było również jasne, że jeżeli spróbuje użyć drugiej ręki, pies natychmiast czmychnie. Net czekał na to, co musiało nastąpić, czyli na prośbę o pomoc. Sam nie zamierzał się wyrywać. Mężczyzna zerknął na niego, znów na półkę, na walizkę i niespodziewanie zręcznie pociągnął ją do góry w ten sposób, że w okamgnieniu wylądowała precyzyjnie tam, gdzie miała się znaleźć.
Niestety po drodze zahaczyła o trzymany przez Neta batonik i posłała go wprost w szczelinę między fotelem przy oknie a ścianą.
Net popatrzył na pusty papierek, który został mu w dłoni, na szczelinę, na mężczyznę i znów na papierek. Powstrzymał się, żeby nie wykrzyknąć „Mój prowiant, człowieku!” i zacisnął tylko zęby. Facet przecież nawet nie zauważył, co zrobił, i dyskusja z nim nie mogła przynieść żadnego skutku, skoro corpus delicti1 leżał w wieloletnim brudzie za fotelami. Net udał więc, że interesuje go architektura Dworca Centralnego za oknem. Było to trudne.
Żongler jednej walizki wyjął z kieszeni bilet, popatrzył po numerkach nad fotelami i usiadł na wprost Neta. Pies wbił w chłopaka spojrzenie wyłupiastych oczek i natychmiast zaczął warczeć. W jego wydaniu brzmiało to jak brzęczenie starej golarki.
– Ciupciulinek, stul pysk – powiedział cicho mężczyzna, a pies, o dziwo, się uspokoił i tylko oblizał z zakłopotaniem nosek.
Net wyjął telefon, żeby sprawdzić, czy nie przyszła żadna wiadomość od Felixa albo Niki. Niestety, nie było ani SMS-a, ani e-maila, ani niczego na fejsie, ani nawet wiadomości przez kodowany Net.com, czyli komunikator, którego autorem był sam Net (i z wrodzoną sobie skromnością nazwał program własnym imieniem).
Net westchnął i schował telefon. Do odjazdu została minuta. Wyglądało to dość idiotycznie – jedyni pasażerowie siedzieli w milczeniu na wprost siebie na środkowych fotelach w pustym przedziale. Ciupciulinek nie warczał, ale przynajmniej szczerzył zęby. Małe psy są wredne, bo są małe i wredne. A są wredne dlatego, że wszyscy są od nich więksi i traktują je protekcjonalnie, co wzbudza w małych psach agresję. Natomiast agresja w wykonaniu małego psa nie może być tym samym, czym jest agresja w wykonaniu, dajmy na to, rottweilera. Mały pies jest za mały, żeby ktoś się go przestraszył. To, co duży pies załatwia jednym warknięciem, mały musi załatwić nasikaniem do kapci albo ściągnięciem ze stołu obrusu z tortem urodzinowym właściciela. Słowem, mały pies musi się natrudzić, żeby osiągnąć ten sam efekt.
Nie było jasne, co zamierza osiągnąć Ciupciulinek, oczywiście poza wydostaniem się z objęć właściciela.
Pociąg ruszył i zaraz wjechał do tunelu. Pies szczeknął, co zabrzmiało, jakby nieostrożne dziecko nadepnęło gumową kaczuszkę. Najwyraźniej bał się ciemności. Gdy między filarami zniknęła resztka dworcowego światła, a oświetlenie przedziału nie zapaliło się, dziecko zaczęło rytmicznie deptać kaczuszkę.
To będzie bardzo długa podróż.
Pociąg wlókł się tunelem, mijając co kilkanaście metrów lampę na ścianie. W kolejnych rozbłyskach widać było, jak piesek usiłuje biec, przebierając łapkami w powietrzu, wyrywa się do góry nogami, wisi na smyczy. Udało mu się wyswobodzić, ale tylko na moment. W następnym rozbłysku właściciel trzymał Ciupciulinka ogonkiem w górę, a drugą ręką zaciskał pyszczek niewiele większy niż u świnki morskiej. Szczekanie ucichło na chwilę, by zaraz zabrzmieć ze zdwojoną siłą. W kolejnym rozbłysku mężczyzna trzymał palec w ustach i krzywił się z bólu, a uwolniony Ciupciulinek biegł w stronę szklanych drzwi przedziału. Net odruchowo uniósł nogi.
O tym, że nie przez wszystko co przezroczyste da się przejść, pies przekonał się z odgłosem przypominającym przybijanie stempla na poczcie. Gdy snop światła przesunął się po przedziale, blisko dolnej krawędzi drzwi widniał odcisk małego noska, a Ciupciulinek leżał na grzbiecie i w oszołomieniu przebierał łapkami. Właściciel wykorzystał to, chwycił psa i podniósł w bezpiecznej odległości przed sobą. Przez jakiś czas w powietrzu unosił się, mniej więcej na środku przedziału, jazgoczący z wysoką częstotliwością futrzasty chaos pazurków, ząbków i powiewających kokardek. Net podsunął kolana pod brodę i z fascynacją zmieszaną z niepokojem patrzył na psychodeliczne przedstawienie.
Gdy wyjechali z tunelu w słoneczne popołudnie, pies oklapł i zaczął dyszeć. Żongler odetchnął, wetknął go sobie pod ramię i mocniej okręcił różową smyczkę wokół nadgarstka. Z kieszeni wyciągnął plaster, którym sprawnie zakleił palec. Był przygotowany do transportu psa. Netowi przemknęło przez myśl, że znacznie wygodniej byłoby załadować bestię do kontenera podróżnego.
– Proszę zdjąć nogi z siedziska – rozległo się z prawej strony.
Net stwierdził dwie rzeczy. Po pierwsze, że wciąż trzyma buty na fotelu, a po drugie, że w drzwiach przedziału stoi konduktor.
– Boję się ciemności – wyjaśnił chłopak i natychmiast usiadł poprawnie. – To silniejsze ode mnie.
Zwalić winy na siedzącego vis-a-vis żonglera jakoś nie potrafił, choć właściwie, to on był przecież winien.
Konduktor, wąsaty pięćdziesięciolatek z miną służbisty, wyjął z torby notes i zaczął w nim coś pisać. Net rozpoznał bloczek mandatowy.
– Zaraz, momencik! – Przestraszył się, że jego budżet na cały wyjazd przestaje właśnie istnieć. – To nie moja wina. Nie działa światło.
Konduktor przestał pisać i spojrzał w górę, na lampę.
– Bo jest wyłączone – powiedział. – Tu jest włącznik.
– Aha. W tych nowych wagonach zupełnie inaczej to wygląda. Dziękuję, będę już wiedział.
Konduktor chwilę się zastanawiał, co zrobić z tak dobrze rozpoczętym mandatem. Pufnął, aż zafalowały mu wąsy, i pokręcił głową.
– Są wytyczne – oznajmił sucho i pisał dalej. – Linia jest deficytowa, a mandat to jak trzy bilety.
– I ja mam pokrywać koszty deficytowej linii?
– Ktoś musi. A pranie tapicerki też kosztuje. Poproszę legitymację.
Net z rezygnacją podał dokument. Przez chwilę rozważał opcję rżnięcia głupa, że zostawił gdzieś, że zapomniał, ale w porę skojarzył, że wtedy dostałby drugi mandat, bo przecież miał bilet ulgowy. Z ponurą miną patrzył więc na poruszający się długopis kolejarza. Jak facet to wyczuł, żeby pojawić się akurat tu w tym momencie?
Mężczyzna oddał mu legitymację wraz z mandatem i wyszedł. Suma zapisana słownie – „stoczydzieści złote”2 – oznaczała, że budżet wyjazdu zamienił się w deficyt budżetowy wysokości trzydziestu złotych. Net posłał żonglerowi pełne wyrzutu spojrzenie. Mężczyzna nie wykazał zainteresowania i patrzył na Wisłę, nad którą właśnie przejeżdżali.
Net zerknął na Ciupciulinka, który już się zregenerował po walce i znów pokazywał małe ząbki. Obcy. Mały obcy, bo przecież psy tak nie wyglądają. Gdy Net ponownie zaczął rozważać, czy nie przesiąść się pod okno, pociąg już zwalniał przed Dworcem Wschodnim. No tak, to nie ekspres, więc będzie się często zatrzymywał. Akcja zmiany miejsca musiała poczekać. Oby tylko nikt nie wsiadł.
Ponownie sprawdził, czy nie ma wiadomości