James S.a. Corey

Wzlot Persopolis


Скачать книгу

I przepraszam.

      – Za co?

      – Trochę się nad sobą użalałam z powodu Naomi i Holdena – przyznała Clarissa. – Nie chciałam robić z tego powodu problemu innym. Wrócę do pracy.

      – Każdy obchodzi żałobę tak, jak może – skomentowała Bobbie. – I dopiero wtedy wszyscy muszą wziąć dupy w troki i zabrać się za pracę.

      – Tak jest, sir – Clarissa odpowiedziała z energicznym, choć nieco ironicznym salutem. – Cieszę się, że odbyłyśmy tę rozmowę.

      – Ja też – zapewniła Bobbie i pchnięciem ręki wydostała się na korytarz.

      Oraz zdumiewa mnie, że Holden nigdy tego nie zrobił. Po raz pierwszy Bobbie odniosła wrażenie, że były pewne punkty – nie wszystkie, ale jakieś – w których będzie zdecydowanie lepszą kapitan niż on.

      Rozdział dziesiąty

       Drummer

      – No dobrze – powiedziała Drummer, mając wrażenie, że robi to po raz tysięczny – ale czy to występuje naturalnie, czy nie?

      Cameron Tur, doradca naukowy Związku, był imponująco wysokim, tyczkowatym mężczyzną z jabłkiem Adama wielkości kciuka i wyblakłymi tatuażami na kostkach palców. Został zatrudniony, gdy prezesem Związku była Tjon, i utrzymał stanowisko za kadencji Walkera i Sanjraniego. Biorąc pod uwagę jego wiek i doświadczenie, spodziewała się, że będzie emanował aurą protekcjonalności, ale zdawał się być jedynie zakłopotany. Zaśmiał się teraz przepraszająco.

      – To bardzo dobre pytanie od strony semantycznej – stwierdził. – Różnica między czymś stworzonym przez naturę a czymś stworzonym przez istoty, które wyewoluowały w ramach natury, sa sa?

      – Trudne – zgodziła się Emily Santos-Baca.

      W radzie nadzorczej Związku była przedstawicielką komisji politycznej. Oficjalnie nie miała rangi wyższej niż inni członkowie rady, ale dogadywała się z Drummer lepiej od pozostałych, przez co była kimś w rodzaju pierwszej pośród równych. Była też młodsza od Drummer równo o dwa lata. Obchodziły urodziny dokładnie tego samego dnia, przez co Drummer odrobinę ją lubiła, nawet jeśli była wrzodem na tyłku.

      Drummer znowu spojrzała na zdjęcia. Cokolwiek to było, miało długość trochę większą od dwóch rozłożonych dłoni, było zakrzywione jak szpon albo torebka nasienna i lśniło szarozielono w świetle słońca na zewnątrz kompleksu Gallish na Fusang. Włączyła odtwarzanie i młody mężczyzna na ekranie ponownie obudził się do życia, ze słyszalnym trzaskiem wsuwając jeden szpon, torebkę czy cokolwiek to było – w drugie, tworząc pustą przestrzeń o kształcie zbliżonym do migdała. W przestrzeni zamigotało światło, zmienne, tańczące, nic nieznaczące kształty. Młodzieniec uśmiechnął się do kamery i powiedział to samo, co za każdym razem, gdy go oglądała. Obserwacja światła wiąże się z uczuciami wielkiego spokoju i powiązania ze wszystkim formami życia w galaktyce, a także zdaje się stymulować bla bla cholerne bla. Znowu to zatrzymała.

      – Są ich miliony? – zapytała.

      – Jak na razie – potwierdził Tur. – Gdy kopalnia zejdzie niżej, mogą znaleźć więcej.

      – Kurwa.

      Istnienie kolonii na planetach zaczynało się dość prosto. Kilka domów, parę miasteczek, desperackie zmagania z miejscową biosferą o wytworzenie czystej wody i nadającej się do jedzenia żywności. Czasami kolonie zawodziły i wymierały, zanim mogła do nich dotrzeć pomoc. Czasami poddawały się i ewakuowały, ale całkiem sporo zapuściło korzenie w skałach i obcej glebie odległych planet. A w miarę, jak znajdowały swoje nisze, jak zyskiwały stabilność, zaczynała się pierwsza fala dogłębnej eksploracji. Olbrzymie podwodne łuki transportowe na Corazón Sagrado, zaginające światło ćmy na Persefonie, programowalne antybiotyki z Ilusa.

      Sama ewolucja stworzyła wszystkie cuda i złożoności Ziemi. Powtórzenie tego ponad tysiąc trzysta razy byłoby dostatecznym wyzwaniem, ale dochodziły do tego artefakty martwych gatunków, które zaprojektowały protomolekularne wrota, powolną strefę i olbrzymie, wieczne miasta, zdające się istnieć gdzieś na każdej odkrytej dotąd planecie. Artefakty obcych twórców narzędzi, które potrafiły i chciały przechwycić całe życie na Ziemi tylko po to, żeby stworzyć jeszcze jedną drogę między gwiazdami.

      Mogły być kluczem do niewyobrażalnych cudów. Albo katastrofy. Lub placebo-euforycznego, bzdurnego pokazu świetlnego, który udawał cuda. Obrazy z torebek nasiennych mogły być zaszyfrowanymi nagraniami upadłej cywilizacji, która stworzyła cuda, jakie dopiero zaczynali rozumieć, albo mogły być zarodnikami tego, co ich zabiło. Lub błyskotkami. Kto, do cholery, miał to wiedzieć?

      – Stacje badawcze na Kinlej nie mogą się doczekać na transport w celu zbadania ich – poinformowała Santos-Baca. – Ale skoro nie wiemy, czy to artefakty technologiczne czy zasoby naturalne...

      – Co – przepraszająco odezwał się Tur – trudno ocenić, korzystając tylko ze środków dostępnych na Fusang...

      – Rozumiem – rzuciła Drummer i obróciła się, by posłać spojrzenie Santos-Bacy. – Czy tego rodzaju decyzje nie leżą praktycznie w zakresie twojej odpowiedzialności?

      – Mam głosy, które pozwolą na przyjęcie kontraktu – odparła Santos-Baca – ale nie dość, by przewalczyć weto.

      Drummer kiwnęła głową. Prawdziwym problemem nie było to, czy przewożenie psychoaktywnych torebek nasiennych między planetami jest dobrym pomysłem, a raczej to, czy ktoś nie straci twarzy na spotkaniu komitetu. Tak podejmowano wielkie decyzje w dziejach.

      – Jeśli nie sądzimy, by te rzeczy stwarzały bezpośrednie zagrożenie, wyślijcie je jako obce artefakty z protokołem izolacji trzeciego poziomu. Pozwolę im przelecieć.

      – Dziękuję – powiedziała Santos-Baca, wstając.

      Chwilę później to samo zrobił Tur.

      – Zostań ze mną na chwilę, Emily – poprosiła Drummer, wyłączając nagranie demonstracyjne z Fusang. – Chciałam z tobą jeszcze o czymś porozmawiać.

      Tur wyszedł, zamykając za sobą drzwi, a Santos-Baca opadła z powrotem na miejsce. Jej pusta, skrzywiona twarz była maską. Drummer spróbowała uśmiechu. Sprawdził się równie dobrze, jak cokolwiek innego.

      – Wiesz, jedna z rzeczy, których nauczyłam się, pracując dawno temu z Fredem Johnsonem – powiedziała Drummer. – to nie pozwalać, by sytuacja zbyt długo się kisiła. Zawsze kuszące jest zignorowanie sytuacji, która chwilowo nie stwarza zagrożenia, ale potem prędzej czy później trzeba będzie poświęcić zasoby na gaszenie pożarów.

      – Mówisz o strukturze ceł, które Ziemia i Mars proponują dla Ganimedesa?

      Serce Drummer opadło do żołądka. Udało się jej zapomnieć o tym narastającym problemie, więc przypomnienie jej o nim nie było przyjemne.

      – Nie, chodzi mi o problem z Rosynantem. I tym, jaki ma związek z... – Machnęła ręką w stronę wyłączonego monitora, na którym odtwarzała wcześniej nagranie z artefaktem. – Właśnie przejęliśmy kontrolę nad gubernatorem planetarnej kolonii. Stowarzyszenie Światów nie zapytało jeszcze formalnie o jego status, ale to tylko kwestia czasu. Czuję, jak Carrie Fisk zaciera swoje pulchne rączki. Bardzo bym się ucieszyła, gdybyśmy mogli zrobić z tym porządek.

      – Hm – rzuciła Santos-Baca. – No cóż, odbyłam w tej sprawie pewne nieformalne rozmowy. Pomysł poproszenia ONZ o kartę praw jest... Trudno go sprzedać. Nie przebyliśmy całej tej drogi, żeby wracać teraz na planety i prosić o pozwolenie na różne rzeczy, prawda?

      Drummer