iż nie ma wyboru. Skinął głową w stronę samochodu, więc ruszyła ku niemu odrętwiała.
Gdy otworzyła tylne drzwi, ujrzała trzy małe, umorusane dziewczynki skłębione jak szczenięta w koszyku, chrupiące herbatniki, popijające wodę z butelek i bawiące się lalkami. Nie miała najmniejszej ochoty się do nich przyłączać, mimo to przesunęła je nieco na siedzeniu, usiadła między tymi obcymi jej ludźmi pachnącymi lekko kiełbasą i serem i zatrzasnęła drzwi.
Obróciwszy się w tył, patrzyła na ojca przez szybę. Wpiła się w niego wzrokiem, ale nie dał po sobie poznać, że to widzi, świadczyło o tym jedynie lekkie skrzywienie kącików ust. Ludzkie mrowie okrążało go jak woda obmywająca skałę, aż wreszcie w tylnej szybie widziała tylko ścianę obcych, udręczonych uciekinierów.
Usiadła prosto i spojrzała przed siebie. Za oknem po swojej stronie ujrzała młodą, przestraszoną kobietę z niemowlęciem przy piersi. Auto poruszało się powoli, niekiedy zatrzymując się na dłuższy czas. Isabelle obserwowała swoich rodaków i rodaczki przepływających obok niej, zmęczonych, wylęknionych i zdezorientowanych. Od czasu do czasu ktoś z niemym błaganiem uderzał pięścią w maskę lub bagażnik samochodu. Pomimo duchoty w środku okna były szczelnie zamknięte.
Najpierw czuła smutek z powodu odesłania, lecz teraz zapłonął w niej gniew, gorętszy nawet niż powietrze w tym zaśmiardłym aucie. Była już zmęczona ciągłym rozporządzaniem nią. Najpierw porzucił ją ojciec, potem odsunęła się Vianne. Zamknęła oczy, żeby ukryć napływające do oczu łzy. W półmroku cuchnącym kiełbasą, potem i dymem, ściśnięta obok kłócących się ze sobą dziewczynek, przypomniała sobie pierwszy raz, kiedy została odesłana.
Długa jazda pociągiem… Isabelle skulona obok Vianne, która tylko albo siąkała nosem, albo płakała, albo udawała, że śpi.
Potem madame patrząca na nią z góry chłodnym wzrokiem. „Nie sprawią kłopotu”.
Chociaż była wtedy jeszcze bardzo mała, ledwie czterolatka, uznała, że wie, co znaczy samotność, ale była w błędzie. W ciągu trzech lat spędzonych w Le Jardin miała przynajmniej siostrę, chociaż prawie wcale jej nie widywała. Z okna na piętrze spoglądała na Vianne i jej koleżanki, modląc się, by ktoś o niej pamiętał, zajął się nią, a gdy Vianne poślubiła Antoine’a i zwolniła Madame Zarazę (nazwisko, rzecz jasna, nieprawdziwe, ale nader stosowne), Isabelle cieszyła się, że będzie częścią rodziny. Radość nie trwała długo. Kiedy Vianne poroniła, natychmiast pożegnała się z siostrą. Trzy tygodnie później, w wieku siedmiu lat, Isabelle znalazła się w swojej pierwszej szkole z internatem. Dopiero wtedy poznała prawdziwą samotność.
– Ty. Isabelle. Zabrałaś jedzenie? – zapytała znienacka Patricia, odwracając się na siedzeniu i świdrując dziewczynę wzrokiem.
– Nie.
– Wino?
– Wzięłam pieniądze, ubrania i książki.
– Książki – prychnęła lekceważąco Patricia i odwróciła się. – Na pewno ci pomogą.
Isabelle znów wbiła wzrok w okno. Jakie jeszcze błędy popełniła?
Płynęły godziny. Samochód powoli, z męczącymi przerwami, pokonywał drogę na południe. Isabelle była wdzięczna losowi za wszechobecny kurz. Pokrył boczną szybę, zasłaniając widok na tragiczną, przygnębiającą scenerię.
Tłumy. Wszędzie. Przed nimi, za nimi, obok nich, tak gęste, że zamochód mógł tylko posuwać się małymi skokami. Przypominało to jazdę wśród rojących się pszczół, które rozstępowały się na chwilę, po czym znów zbijały w ciasną gromadę. Słońce paliło, jakby chciało ukarać ludzi, zmieniając wnętrze dusznego pojazdu w piekarnik, lejąc żar na głowy ludzi wlokących się drogą… dokąd? Nie wiedzieli, co dokładnie zdarzyło się za nimi ani gdzie jest bezpiecznie przed nimi.
Wóz nagle skoczył naprzód i zarył w miejscu. Isabelle uderzyła o przednie siedzenie. Dzieci natychmiast zaczęły płakać i wołać mamę.
– Cholera – wymamrotał pan Humbert.
Patricia chrząknęła z dezaprobatą.
– Dzieci! – syknęła kątem ust.
Stara kobieta łupnęła pięścią w maskę, mijając samochód.
– No to koniec, moja droga – powiedział Humbert. – Skończyło nam się paliwo.
Patricia łowiła ustami powietrze niczym ryba wyrzucona na piasek.
– Co?
– Zatrzymywałem się po drodze wszędzie, gdzie była szansa je dostać. Sama wiesz. Nie mamy już więcej benzyny i nie wiadomo, skąd ją wziąć.
– Ale… co my teraz poczniemy?
– Znajdziemy jakiś nocleg. Może uda mi się namówić brata, żeby po nas przyjechał. – Humbert ostrożnie uchylił drzwi pojazdu, żeby nie uderzyć nikogo z przechodzących obok, i wysiadł na zakurzoną drogę. – Widzisz? Proszę. Do Étampes już niedaleko. Dostaniemy tam pokój i coś do jedzenia, a rano wszystko będzie wyglądało lepiej.
Isabelle drgnęła i usiadła wyprostowana. Musiała zasnąć i coś jej umknęło. Czy Humbertowie zamierzali porzucić samochód?
– Sądzą państwo, że dojdziemy pieszo do Tours?
Patricia obróciła się ku niej. Wyglądała na równie wyczerpaną upałem jak Isabelle.
– Może któraś z twoich książek ci pomoże. Z pewnością zabranie ich było mądrzejszym wyborem niż zaopatrzenie się w wodę i prowiant. Chodźcie, dziewczynki. Wysiadamy.
Isabelle sięgnęła po umieszczoną przy stopach walizkę. Wyciągnięcie jej spod sterty innych bagaży wymagało sporego wysiłku. Z głuchym jękiem determinacji wydobyła ją i stanęła na drodze.
Błyskawicznie otoczyła ją rzeka ludzi, popychając, napierając i klnąc.
Ktoś próbował wyrwać jej walizkę. Isabelle wyszarpnęła ją i przycisnęła do siebie. Minęła ją kobieta prowadząca rower obładowany dobytkiem. Rzuciła Isabelle spojrzenie wyzbyte nadziei, z ciemnych oczu wyzierało wyczerpanie.
Ktoś ją popchnął, zachwiała się i omal nie upadła. Jedynie zbita masa ciał przed nią powstrzymała upadek na kolana, w kurz i brud. Ktoś przeprosił, Isabelle już miała odpowiedzieć, gdy wtem przypomniała sobie o Humbertach.
Przepchnęła się na drugą stronę samochodu, nawołując: „Panie Humbert! Panie Humbert!”.
Nie było odpowiedzi, a jedynie nieprzerwane szuranie niezliczonych stóp.
Zaczęła wołać panią Humbert, ale jej głos zginął w panującym rozgardiaszu i hałasie. Ludzie wciąż na nią napierali, poszturchiwali. Gdyby upadła, z pewnością zostałaby stratowana. Zginęłaby w masie spoconych ludzkich ciał.
Mocniej chwyciwszy gładką rączkę walizki, przyłączyła się zatem do maszerrujących w kierunku Étampes.
Po paru godzinach, gdy zaczęło się ściemniać, wciąż jeszcze mozolnie szła. Bolały ją stopy, liczne pęcherze piekły przy każdym kroku. Tuż przy niej wytrwale maszerował głód, szturchając kościstym łokciem, ale cóż mogła na to poradzić? Spakowała się na wizytę u siostry, niekończącego się exodusu nie było w planie. Miała ze sobą ulubioną Panią Bovary i powieść, którą wszyscy czytali – Przeminęło z wiatrem – oraz trochę ubrań, lecz nie wzięła wody ani jedzenia. Spodziewała się, że cała podróż zabierze najwyżej kilka godzin. Nie przypuszczała, że przyjdzie jej