Михаил Булгаков

Mistrz i Małgorzata


Скачать книгу

rękami i wyprowadzi ich na drogę biegnącą na zachód, za miasto, na Łysą Górę. Dopiero kiedy zszedł z pomostu, Piłat otworzył oczy, wiedział, że tu jest bezpieczny – nie może już zobaczyć skazańców.

      Z cichnącym jękiem tłumu mieszały się, teraz można je było rozróżnić, przenikliwe głosy heroldów, powtarzających – jeden w języku aramejskim, inni po grecku – wszystko to, co prefekt ogłosił z pomostu. Poza tym do uszu Piłata dobiegł szybki, narastający tupot końskich kopyt i krótki, wesoły dźwięk trąbki. Odpowiedzią na te głosy były przenikliwe gwizdy wyrostków, którzy usadowili się na dachach domów wzdłuż ulicy prowadzącej z bazaru na plac przed hipodromem, oraz okrzyki: „Z drogi!”.

      Żołnierz, stojący na uwolnionej już od tłumu części placu, ostrzegawczo machnął trzymanym w ręku znakiem, więc prefekt, legat legionu, sekretarz i straż zatrzymali się.

      Kawaleryjska ala, nabierając rozpędu, wypadła na plac, przecięła go bokiem, omijając skłębiony tłum, i zaułkiem wzdłuż muru, po którym pięła się winorośl, najkrótszą drogą pogalopowała ku Łysej Górze.

      Pędzący rysią malutki jak chłopiec smagły Syryjczyk, dowódca ali, zrównawszy się z Piłatem, coś krzyknął cienkim głosem i dobył miecza. Spieniony, dziki kary koń rzucił się w bok i stanął dęba. Schowawszy miecz do pochwy, dowódca ciął konia biczem przez kark, wyrównał do szeregu i przechodząc w galop, pognał zaułkiem. Za nim trójkami pocwałowali jeźdźcy, w obłoku kurzu podskakiwały groty lekkich bambusowych pik, przed prefektem migały wesołe twarze z wyszczerzonymi błyszczącymi zębami; pod białymi turbanami twarze te wydawały się jeszcze bardziej smagłe.

      Wzbijając pył aż do nieba, kawaleria pędziła dalej i obok Piłata przegalopował ostatni żołnierz z błyszczącą w słońcu trąbką za plecami.

      Zasłaniając się dłonią od kurzu i marszcząc z niezadowoleniem twarz, Piłat ruszył znowu ku bramie pałacowego ogrodu, za nim poszli legat, sekretarz i straż.

      Była prawie dziesiąta rano.

      Rozdział 3

      Siódmy dowód

      – Była prawie dziesiąta rano, wielce szanowny Iwanie Nikołajewiczu – powiedział profesor.

      Poeta przesunął dłonią po twarzy jak człowiek, który dopiero co się obudził, i zobaczył, że na Patriarszych Prudach zapadł już wieczór.

      Woda w stawie pociemniała, lekka łódeczka ślizgała się po niej, słychać było plusk wiosła i chichoty jakiejś obywatelki w łódce. W alejach na ławkach pojawili się spacerowicze, ale tylko z trzech stron czworoboku, oprócz tej, gdzie znajdowali się nasi rozmówcy.

      Niebo nad Moskwą jakby wyblakło i w górze bardzo wyraźnie było widać księżyc w pełni, jeszcze nie złoty, lecz biały. Już było czym odetchnąć i głosy pod lipami brzmiały łagodniej, po wieczorowemu.

      „Jakże to się stało, że nie zauważyłem, jak zdążył upleść całe opowiadanie? – zdziwił się Bezdomny. – Przecież już mamy wieczór! A może wcale to nie on opowiadał, ale po prostu zasnąłem i wszystko mi się przyśniło?”

      Należy jednak przypuszczać, że opowiadał profesor, w przeciwnym razie trzeba by było dopuścić, że to samo przyśniło się Berliozowi, gdyż odezwał się, z uwagą wpatrując się w twarz cudzoziemca:

      – Pańska wersja, profesorze, jest bardzo interesująca, aczkolwiek zupełnie nie przystaje do opowieści ewangelicznych.

      – Ależ drogi panie – pobłażliwie i z uśmieszkiem zaczął profesor. – Kto jak kto, ale pan powinien wiedzieć, że nic zgoła z tego, co jest napisane w Ewangeliach, w rzeczywistości nigdy się nie zdarzyło i jeśli zaczniemy powoływać się na nie jako źródło historyczne… – Jeszcze raz się uśmiechnął, a Berlioz się stropił, gdyż dosłownie to samo powiedział Bezdomnemu, kiedy szli Bronną do Patriarszych Prudów.

      – To prawda – zauważył Berlioz – ale obawiam się, że nikt nie może potwierdzić, że również to, o czym pan nam opowiadał, działo się w rzeczywistości.

      – O, nie! To może kto potwierdzić! – łamaną ruszczyzną, z nadzwyczajną pewnością siebie zaprzeczył profesor i nieoczekiwanie tajemniczym gestem przywołał obu przyjaciół bliżej do siebie.

      Skłonili się więc ku niemu z obu stron, a on powiedział, lecz już bez żadnego obcego akcentu, który u niego, diabli wiedzą czemu, to zanikał, to się pojawiał:

      – Rzecz w tym… – tu profesor lękliwie obejrzał się i dalej ciągnął szeptem – że ja byłem obecny przy tym wszystkim. Byłem na tarasie u Poncjusza Piłata, w ogrodzie, gdy rozmawiał z Kajfaszem, i na pomoście, ale potajemnie, incognito, że tak powiem, więc proszę was – nikomu ani słowa, absolutna tajemnica!… Tsss!

      Zapadło milczenie i Berlioz zbladł.

      – Pan… jak długo jest pan w Moskwie? – spytał niepewnie.

      – W tej chwili przyjechałem – z roztargnieniem odpowiedział profesor, a przyjaciele wreszcie domyślili się, że należy przyjrzeć się jego oczom i stwierdzili, że lewe, zielone jest zupełnie szalone, a prawe – puste, czarne i martwe.

      „Wszystko jasne! – pomyślał zmieszany Berlioz. – Albo ten Niemiec przyjechał już pomylony, albo zwariował teraz na Patriarszych. A to historia!”

      Rzeczywiście wszystko się wyjaśniło: dziwne śniadanie u nieżyjącego filozofa Kanta, głupie słowa o oleju słonecznikowym i Annuszce, przepowiednie o tym, że głowa będzie odcięta i cała reszta – profesor był wariatem.

      Berlioz natychmiast zorientował się, co należy zrobić. Za plecami profesora mrugnął do Bezdomnego, żeby się cudzoziemcowi nie sprzeciwiał, lecz zmieszany poeta nie zrozumiał tych sygnałów.

      – Tak, tak, tak – powtarzał zaaferowany Berlioz. – Zresztą wszystko to jest możliwe! Nawet bardzo możliwe. Poncjusz Piłat, taras i temu podobne… A przyjechał pan sam czy z małżonką?

      – Sam, ja zawsze jestem sam – odparł profesor z goryczą.

      – A gdzie są pańskie rzeczy, profesorze? – przymilnie dopytywał się Berlioz. – W Metropolu? Gdzie pan się zatrzymał?

      – Ja? Nigdzie – ze smutkiem wyjaśnił pomylony Niemiec i roztargniony błądził zielonym okiem po Patriarszych Prudach.

      – Jak to? A… gdzie pan będzie mieszkał?

      – W pańskim mieszkaniu – rzucił niedbale wariat i puścił oko.

      – Ja… bardzo jestem rad – mruknął Berlioz – lecz doprawdy będzie panu niewygodnie… Metropol ma znakomite pokoje, to hotel pierwszej klasy…

      – A diabła także nie ma? – nagle chory radośnie zapytał Iwana Nikołajewicza.

      – I diabła…

      – Nie sprzeciwiaj się! – samymi wargami szepnął Berlioz, chowając się za plecy profesora i robiąc znaczące miny.

      – Nie ma żadnego diabła! – Pogubiwszy się w całym tym zamęcie, Iwan Nikołajewicz krzyknął nie to, co trzeba: – Co znowu! Niech pan nie struga wariata!

      Pomyleniec tak się roześmiał, że z lipy nad głowami siedzących wyfrunął wróbel.

      – No, to już naprawdę ciekawe – uradował się profesor – co to się u was wyprawia, czego się nie tknąć, niczego nie ma! – Nagle przestał się śmiać, a co bardzo zrozumiałe przy chorobach psychicznych, ze śmiechu wpadł w inną skrajność – zezłościł się i krzyknął surowo: – Uważa pan, że nie ma?

      – Spokojnie profesorze, spokojnie – mamrotał Berlioz, nie chcąc denerwować