i mężczyzna, wszyscy w bieli. Najpierw zaprowadzili go do stolika w kącie, wyraźnie chcąc go o coś wypytywać. Zaczął analizować sytuację. Widział trzy wyjścia. Nadzwyczaj kusiło go pierwsze: rzucić się na te lampy i wymyślne rzeczy i wszystko to potłuc w drobny mak i w ten sposób wyrazić swój protest, że jest bezpodstawnie zatrzymany. Lecz dzisiejszy Iwan już znacznie się różnił od Iwana wczorajszego i pierwsze wyjście wydało mu się nie najlepsze: nie daj Boże, jeszcze się utwierdzą w przekonaniu, że jest niebezpiecznym wariatem. Dlatego pierwszą drogę postępowania odrzucił. Była druga: natychmiast zacząć opowiadać o konsultancie i Poncjuszu Piłacie. Jednak wczorajsze doświadczenie mówiło, że w tę opowieść nie wierzą albo rozumieją jakoś na opak. Dlatego i z tej drogi zrezygnował, decydując się na trzecią: zamknąć się w sobie i dumnie milczeć.
Nie udało się jednak tego planu zrealizować w całości i chcąc nie chcąc, choć skąpo i niechętnie, to jednak musiał odpowiedzieć na szereg pytań.
Wypytali więc Iwana dosłownie o wszystko z jego dotychczasowego życia, nawet o szkarlatynę, na którą chorował piętnaście lat temu. Po zapisaniu tego, co mówił, na jednej całej stronicy, przewrócili kartkę na drugą stronę i kobieta w bieli przeszła do pytań o krewnych. Zaczęło się jakieś ględzenie: kto umarł, kiedy i na co, czy nie pił, nie chorował na choroby weneryczne i dalej w tym stylu. Na zakończenie poprosili, żeby opowiedział o wczorajszym zdarzeniu na Patriarszych Prudach, ale za bardzo się nie czepiali, informację o Poncjuszu Piłacie przyjęli bez zdziwienia.
Wtedy kobieta przekazała Iwana mężczyźnie, a ten zabrał się do niego inaczej i o nic już nie pytał. Zmierzył temperaturę ciała, policzył puls, zajrzał mu w oczy, świecąc w nie jakąś lampą. Następnie mężczyźnie przyszła z pomocą inna kobieta i kłuli go czymś w plecy, ale nieboleśnie, trzonkiem młoteczka rysowali mu jakieś znaki na piersi, stukali w kolana, od czego nogi mu podskakiwały, kłuli w palec i brali z niego krew, kłuli w zgięciu łokcia, nakładali na ręce jakieś gumowe bransolety…
Bezdomny tylko uśmiechał się do siebie z goryczą i rozmyślał, jak to wszystko głupio i dziwnie się stało. Pomyśleć tylko! Chciał wszystkich przestrzec przed niebezpieczeństwem grożącym ze strony nieznanego konsultanta, chciał go złapać, a osiągnął tylko tyle, że trafił do tajemniczego gabinetu, żeby opowiadać bzdury o wujku Fiodorze, który w Wołogdzie pił na umór. Strasznie głupio!
Wreszcie dano mu spokój. Wrócił do swojego pokoju, gdzie dostał filiżankę kawy, dwa jajka na miękko i biały chleb z masłem.
Po zjedzeniu i wypiciu wszystkiego, co mu podano, Iwan postanowił czekać na kogoś najważniejszego w tej instytucji i od niego domagać się zainteresowania sobą oraz sprawiedliwości.
Doczekał się, i to zaraz po śniadaniu. Drzwi pokoju Iwana niespodziewanie się otworzyły i weszło mnóstwo ludzi w białych fartuchach. Przodem szedł mężczyzna na oko czterdziestopięcioletni, starannie ogolony, jak aktor, o miłym, ale bardzo przenikliwym spojrzeniu i ujmujących manierach. Cała świta odnosiła się do niego z uwagą i szacunkiem, dlatego też jego wejście wypadło bardzo uroczyście. „Jak Poncjusz Piłat” – przyszło na myśl Iwanowi.
Tak, bez wątpienia, był to ten najważniejszy. Usiadł na taborecie, inni w dalszym ciągu stali.
– Doktor Strawiński – przedstawił się Iwanowi siedzący i popatrzył na niego przyjaźnie.
– Proszę, Aleksandrze Nikołajewiczu – półgłosem odezwał się ktoś z wypielęgnowaną bródką i podał najważniejszemu gęsto zapisaną kartę Iwana.
„Całe akta sprawy wysmażyli” – pomyślał poeta. Najważniejszy tymczasem przebiegł wzrokiem kartę, mruknął: „Aha, aha…” i zamienił z otaczającymi go kilka zdań w mało znanym języku.
„I po łacinie mówi jak Piłat…” – ze smutkiem pomyślał Iwan. Wtem jedno słowo spowodowało, że drgnął, a było to słowo „schizofrenia”, niestety, już wczoraj wypowiedziane przez przeklętego cudzoziemca na Patriarszych Prudach, a dzisiaj powtórzone tutaj przez profesora Strawińskiego.
„Znaczy, że i to wiedział!” – z niepokojem pomyślał Iwan.
Najważniejszy widocznie miał zwyczaj zgadzać się ze wszystkim i cieszyć się ze wszystkiego, co mu mówili otaczający, oraz wyrażać to słowami: „Znakomicie, znakomicie…”.
– Znakomicie! – powiedział Strawiński, oddał komuś kartę i zwrócił się do Iwana: – Jest pan poetą?
– Poetą – odparł Iwan ponuro i po raz pierwszy poczuł jakieś trudne do wytłumaczenia obrzydzenie do poezji, a jego własne wiersze, które od razu ożyły mu w pamięci, z jakiegoś powodu wydały mu się nieprzyjemne.
Zasępił się i z kolei on spytał Strawińskiego:
– Pan jest profesorem?
Strawiński z uprzedzającą uprzejmością skłonił głowę.
– I jest pan tu najważniejszy? – ciągnął Iwan.
Strawiński znowu się skłonił.
– Chciałbym z panem porozmawiać – znacząco powiedział Bezdomny.
– Właśnie w tym celu przyszedłem – odparł Strawiński.
– Oto w czym rzecz – zaczął Iwan, czując, że wybiła jego godzina. – Zrobili ze mnie wariata, nikt nie chce mnie słuchać!
– Ależ wysłuchamy pana bardzo uważnie – powiedział Strawiński poważnie i uspokajająco. – I robić z pana wariata w żadnym razie nie pozwolimy.
– To proszę posłuchać: wczoraj wieczorem na Patriarszych Prudach spotkałem się z tajemniczą osobą, cudzoziemcem, nie cudzoziemcem, który zawczasu wiedział o śmierci Berlioza i osobiście widział Poncjusza Piłata.
Świta zamarła i w milczeniu słuchała poety.
– Piłata? Piłat to ten, który żył za czasów Jezusa Chrystusa? – mrużąc oczy, spytał Strawiński.
– Ten sam.
– Aha – powiedział Strawiński. – A ten Berlioz zginął pod tramwajem?
– No właśnie, jego wczoraj przy mnie przejechał tramwaj na Patriarszych, przy czym ten zagadkowy obywatel…
– Znajomy Poncjusza Piłata? – wtrącił Strawiński, z pewnością wyróżniając się dużą pojętnością.
– Właśnie on – potwierdził Iwan, przypatrując się Strawińskiemu. – Tak więc wcześniej powiedział, że Annuszka rozlała olej słonecznikowy… A on właśnie poślizgnął się w tym miejscu! Jak się to panu podoba? – z naciskiem spytał Iwan, w nadziei, że jego słowa wywołają wielkie wrażenie.
Ale tego wrażenia nie wywarł, bo Strawiński zadał mu następne proste pytanie:
– A któż to jest ta Annuszka?
To pytanie trochę zdenerwowało Iwana, przez twarz przebiegł mu skurcz.
– Annuszka nie ma z tym nic wspólnego – zaprzeczył nerwowo. – Diabli wiedzą, co za jedna. Jakaś idiotka z Sadowej. Ważne jest to, że on wcześniej, rozumie pan, wcześniej wiedział o oleju słonecznikowym! Pan mnie rozumie?
– Rozumiem doskonale – poważnie odparł Strawiński i dotknąwszy kolana poety, dodał: – Proszę się nie denerwować i mówić dalej.
– Mówię dalej – kontynuował Iwan, starając się naśladować ton Strawińskiego, a wiedział z gorzkiego doświadczenia, że tylko spokój może mu pomóc. – Tak więc ten straszny typ kłamie, że jest konsultantem, ma jakąś niezwykłą moc… Na przykład pobiegniesz za nim, ale dogonić go nie można. Jest z nim jeszcze parka, też niezła, ale w swoim rodzaju: jakiś długi w rozbitych szkłach i nieprawdopodobnych rozmiarów kot, samodzielnie